Ja i socjopata. Układ prawie idealny.




11/01/2012                   Ja i socjopata. Układ prawie idealny.



Uciekam od zawsze, odkąd pamiętam. Ucieczka wychodzi mi najlepiej. Gdy już do niej dojrzeję – jak owoc.
Ale jest jeden problem – próg bólu, upokorzenia i upodlenia musiał być ostatnio BARDZO wysoki, bym zechciała ruszyć tyłeczek do ucieczki.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak długo trwałam? Dlaczego? Ja? Taka silna, wsparcie dla innych i tak się dałam upodlić?
Musiałam sobie na te pytania odpowiedzieć, gdyż wiedziałam, że jeśli się nie dowiem – wdepnę kolejny raz w taki szajs. A tego NIE CHCĘ. To wiedziałam na pewno.
Ta ucieczka była inna niż wszystkie pozostałe dotychczas – nie respektowano bardzo długo mojej woli odejścia. To była prawdziwa walka o życie – moje życie.
Socjopata jest trudnym przeciwnikiem dla kogoś takiego jak ja – emocjonalnego kłębka niepewności, strachu przed odrzuceniem i wielkiej potrzeby ciepła, poczucia bezpieczeństwa
i miłości. Jestem „ukochaną” ofiarą – takie jak ja smakują im najbardziej.
Opowiem swoją historię – szczerze do bólu, bo pamiętam dokładnie, co czułam, gdy stałam na początku drogi. BEZRADNOŚĆ. Nienawidzę jej. Mam nadzieję, ze jakaś kobieta przestanie ją czuć, gdy przeczyta moją opowieść. Dasz radę Kobieto!
Dziś jest dla mnie wyjątkowy dzień – po dwóch latach walki dostałam dziś rozwód. Jestem wolna – w sensie formalnym. Wreszcie nie może mówić, myśleć o mnie – moja żona.
Opowiem moją historię. Jeśli chcesz – biegnij po moich śladach.


14/01/2012 r.            Ja i socjopata – układ PRAWIE idealny. 

Dlaczego prawie idealny? Ano bo tylko jedna strona jest usatysfakcjonowana – tylko on. Słowo socjopata przeważnie jakoś machinalnie przywołuje nam przed oczy obraz szaleńca, który z obłędem w oczach i diabolicznym uśmiechem na ustach wykańcza kolejne ofiary. Ta identyfikacja zewnętrzna, której się podświadomie spodziewamy – to nas, ofiar, największe przekleństwo. Trudno nam uwierzyć, że ten normalnie wyglądający mężczyzna, który miał nas kochać po kres naszych dni jest właśnie kimś takim – zwyrodnialcem. Pozwolę sobie zacytować z książki„Sposób na kłamcę” fragment bajki, która opisuje doskonale tę sytuację.
Żaba chciała przepłynąć z jednego brzegu rzeki na drugi. Kiedy wchodziła do wody, nadszedł skorpion i poprosił, by go przeniosła na grzbiecie na drugą stronę, bo jak wiadomo, skorpiony nie umieją pływać.
- O nie! – żaba na to. – Wiem, co będzie, jeśli Cię wezmę na plecy. Jak tylko będziemy na drugim brzegu i nie będziesz mnie już potrzebował, użądlisz mnie i umrę.
- Słowo honoru, że nie. – zapewnił ją skorpion. – Naprawdę muszę się dostać na drugą stronę i będę ci za to bardzo wdzięczny.
Z wahaniem, ale biorąc słowa skorpiona za dobrą monetę, żaba pozwoliła mu wspiąć się na swój grzbiet i przepłynęła z nim przez rzekę. Kiedy tylko stanęli na suchym lądzie, skorpion zatopił żądło w żabie i strzyknął jadem .Żaba, wydając ostatnie tchnienie, spojrzała z wyrzutem na skorpiona i słabo zapytała:
- Dlaczegoś to zrobił?
Bo taki już mam zwyczaj – odpowiedział spokojnie skorpion”.

Kurdesz – taką bajkę powinnam czytać wieczorami jako mała dziewczynka. Zamiast Śpiącej Królewny, Królewny Śnieżki, Kopciuszka i innych ryjących mózg opowiastek o bezmyślnych, bezwolnych i słabych kobieciątkach. Byłabym wtedy gotowa. Gotowa na uniknięcie związku, który prawie mnie wykończył psychicznie. Związku, w którym codziennie byłam wdeptywana w ziemię, deprecjonowana i niszczona. A niestety – NIE BYŁAM GOTOWA.
Zanim opiszę dokładnie swoje przeżycia – jeszcze kilka cytatów z książki„Sposób na kłamcę” – pozwolą Ci one ocenić, czy z tym rodzajem przeciwnika walczysz w cholernie nierównej walce.
Socjopata różni się od innych nałogowo kłamiących mężczyzn. Socjopata notorycznie i nagminnie kłamie na temat przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ponieważ kłamstwo jest jego nałogiem, szczytem uniesienia, kłamie nawet wtedy, kiedy lepiej powiedzieć prawdę. Kłamią, nawet jeśli zostaną przyłapani, a jeśli czegokolwiek żałują, to tylko tego, że kłamstwo się wydało. Kłamią dla samej satysfakcji oszukania cię i żeby się utwierdzić w tym, że są sprytniejsi niż wszyscy frajerzy wokoło. Tak jakby mówili: Złap mnie, jeśli potrafisz.”
„ Sądzisz, ze jesteś zbyt mądra, zbyt dobrze znasz życie, żeby dać się nabrać na gładkie słówka i zwieść pozorom. Wiesz, że jesteś ostrożna, nie łatwowierna, więc dlaczego miałabyś paść ofiarą socjopaty? A poza tym, czyż nie jest łatwo rozpoznać człowieka tak krańcowo różnego od innych jak socjopata i trzymać się od niego w bezpiecznej odległości? (…) Miliony kobiet są skłonne w jakimś momencie swojego życia zaangażować się w związek z socjopatą. Takie zaangażowanie może być przelotne lub długotrwałe, ale dużo kobiet – nawet tych inteligentnych, na topie, odnoszących zawodowe sukcesy, psychologicznie świadomych – wpada w pułapkę niewidzialnej sieci oszustwa rozpiętej przez takich mężczyzn. Ani na chwilę nie zapominajcie, że wszyscy socjopaci maja jedną cechę wspólną: niewiarygodną wręcz zdolność zdobywania sobie lojalności i przywiązania kobiety, którą wykorzystują.”(…) Cechy rozpoznawcze socjopaty:

· Jest elokwentny i przekonujący.
· Bardzo impulsywny, niespokojny, łatwo się nudzi, potrzebuje ciągłej stymulacji.
· Umiejętnie zapewnia o miłości i oddaniu, by dostać to, czego chce.
· Jest niezdolny do odczuwania wyrzutów sumienia czy lęku.
· Przyłapany na kłamstwie, udaje skruchę i obiecuje poprawę.
· Często przedstawia wiarygodne projekty inwestycji, które przyniosą spore zyski, jeśli mu powierzysz… pewną sumę pieniędzy.
· Jest całkowicie pozbawiony sumienia.
· Tajemniczo i niespójnie mówi o swojej przeszłości.
· Nie uczy się na doświadczeniach.
· Zawsze innych obarcza winą za swoje porażki.
· Jest niezdolny do bliskiej więzi, notorycznie zdradza partnerki.
· Domaga się bezwarunkowego wsparcia i wyrozumiałości, każdy zarzut odpiera oskarżeniem, że mu nie ufasz i go nie kochasz. (…)
Pragnę Cię przekonać, żebyś znalazła w sobie odwagę i spojrzała prawdzie w oczy, by się dowiedzieć, co Ci się przydarza albo przydarzyło w niedawnym związku. (…) Prawda zawsze jest Twoim sprzymierzeńcem, choćby nie wiem jak trudna była do zniesienia.”
No i jak? Ile „ptaszków” z wymienionych wymieniłaś jako swoje? Bo ja wszystkie prócz tych inwestycji, reszta – w punkt. BINGO!!! Trafił mi się PRAWIE idealny egzemplarz socjopaty.
Są choroby ciała i choroby umysłu. Socjopata ma natomiast chore sumienie. Socjopacie brakuje w środku kilku klocków, a jednak, potrafi być najlepszym, najbardziej romantycznym kochankiem, jakiego kiedykolwiek miałaś. Ale pomimo uroku i aury przygody, która go często otacza, nie jest zdolny do miłości. Nie zważa na nic oprócz własnej satysfakcji. Kłamie dla zabawy. Nie jesteś dla niego żywym człowiekiem, lecz przedmiotem. Środkiem do celu.”
Auć… Też Cię zabolało? Ty przedmiotem? Przecież nikomu nie pozwoliłabyś się tak traktować. To częściowo prawda – nikomu prócz niego. Jakby był właścicielem pilota, który wyłącza Twój rozum i instynkt samozachowawczy.
Tak na deser, jeszcze kilka prawd o socjopatach, które powinnaś poznać:
Bardzo często socjopaci potrafią wyczuć słaby punkt – małe rozdarcie w emocjonalnej tkance kobiety”
„Socjopaci są niezwykle przekonujący, ponieważ całą swoją energię wkładają w stworzenie aury intymnej zażyłości. (…) Zupełnie nie dbając o nawiązanie autentycznej więzi, szlifuje swój obraz, dopasowując go specjalnie do Twoich potrzeb. Jeśli zajdzie taka konieczność, zagra zupełnie inną rolę dla swej kolejnej ofiary”.
„W kontaktach z socjopatą to, co dostajesz, nie jest tym, co widzisz”.
„Socjopaci nie tolerują stabilizacji, podkopują ją kiedy tylko mogą. Ich żywiołem jest chaos, niebezpieczeństwo i ryzyko, wiecznie żyją na krawędzi przepaści. Rzadko się wyciszają, a kłamstwa i mistyfikacje zaspokajają ich nienasyconą potrzebę stymulacji.”
„Psychika socjopaty wydaje się być inaczej skonstruowana niż psychika przeciętnego człowieka. Jego wewnętrzny świat jest jak szwajcarski ser – pełen dziur. Z niewiadomych powodów nigdy nie dochodzi u niego do ukształtowania się sumienia. Być może nie zdołał nawiązać autentycznej więzi z rodzicami, którzy znęcali się nad nim albo go opuścili. Może pozwalano mu na wszystko, nie przejmując się konsekwencjami. Może ma wrodzoną niską odporność na frustrację. (…) Innymi słowy, po prostu taki się urodził. (…)
„Partnerki socjopatów często mawiają smętnie: „Gdyby tylko pozwolił sobie pomóc”. Potrafię współczuć, ale wiem, ze muszę zgasić ich nadzieje stwierdzeniem: „To na nic się nie zda”. W odróżnieniu od neurotyków czy nawet psychotyków (…) socjopata ma silne zaburzenia osobowości i charakteru. Oznacza to, że ma głęboko zakorzenione wady w strukturze osobowości, które nie poddają się leczeniu. Tradycyjne terapie są w przypadku socjopatów zupełnie nieskuteczne, ponieważ:

· Nie doznają psychicznego cierpienia, które motywuje innych ludzi do zmian zachowania.
· Nie dostrzegają zła w tym, co robią.
· Nie mają dostępu do swej emocjonalnej jaźni.
· Nie znają moralnych ani etycznych granic, których wytyczenie wzbudziłoby w nich poczucie winy z powodu własnego zachowania. 
· Sądzą, że potrafią wszystkich przechytrzyć.
· Poddają się terapii tylko dlatego, że dostali nakaz sądowy, albo żeby zamydlić partnerce oczy. Nie wytrwają długo.
· Terapeucie nie mówią prawdy. Oszukanie ich nie sprawia im kłopotu.”
No i jaki wynik tym razem? Zauważyłaś podobieństwa do swojego partnera? Jeśli tak jest – moja historia będzie pewnie z grubsza podobna do Twojej. Jeśli nie widzisz podobieństw – wyjścia są dwa. Albo Twój partner nie jest socjopatą, albo Ty jeszcze nie dojrzałaś do dostrzeżenia tego.
Socjopata to mężczyzna, od którego należy jak najszybciej odejść – w ten sposób ratując siebie. Tu nie ma mowy o innym wyjściu – tylko pomykać jak najdalej do niego.
Nie przypadkiem tyle tu cytatów – ja po prostu nie czuję się powołana do wyrokowania, czy Twój partner jest czy nie jest socjopatą. Podałam jak najszerszy i jednocześnie przystępnie podany opis zachowań socjopaty – to Ty musisz szczerze sobie odpowiedzieć na pytanie „Czy z takim problemem mam do czynienia?” Jeśli odpowiadasz „Tak” – zapraszam do poznania mojej historii. Historii walki o odzyskanie siebie, swojej godności i szacunku dla samej siebie.
Związek z socjopatą to powolne ZNIKANIE. Twoje oczywiście, nie jego. Im bardziej Ty znikasz – tym większe szczęście i radocha malują się na jego twarzy.
Nie wiem jak Tobie, ale mnie było bardzo trudno  dojść do jakże prostego i oczywistego wniosku – że ten związek mnie wykańcza i NIE BĘDZIE LEPIEJ. Bo to oznaczałoby zaakceptowanie tego jakże śmiałego i zaskakującego wniosku. A no nie mniej, nie więcej tylko to, iż mężczyzna, którego kocham, któremu bezgranicznie zaufałam – jest moim największym wrogiem. Na dodatek sama włożyłam mu broń do ręki – opowiedziałam najgorsze koszmary z dzieciństwa i młodości, poznał wszystkie moje „strachy” i marzenia, których spełnienia pragnę nad życie.
No podałam się jak na tacy; przełamałam swoje wewnętrzne opory, otworzyłam się przed nim pełna ufności i co w zamian dostałam? Chciałam odruchowo napisać „NIC. Nic nie dostałam”, ale to nieprawda przecież. Zostałam „obdarowana” pełnym wachlarzem działań socjopaty – od tych najbardziej prymitywnych po te najbardziej wyrafinowane. Wszystkie były bolesne i każde uderzało w inny czuły punkt. Dzisiaj, pisząc ten tekst uświadomiłam sobie, że po pewnym czasie znów poczułam się „jak w domu”, rodzinnym domu. Dla niektórych słowa „poczuć się jak w domu” są powrotem lat beztroski, powrotem do miejsca, które dawało bezpieczeństwo – w moim przypadku  – oznacza „tam, gdzie nigdy nie chciałam wrócić”. Powróciły wszechobecne:  STRACH i BEZRADNOŚĆ – jak ja ich nienawidzę. I jednocześnie – jak ja je dobrze znam, jak nic innego na świecie. Teraz, po przeczytaniu dziesiątek książek, po tysiącach godzin przemyśleń i rozmów z kobietami – wiem, że tak działa nasza psychika. Że wolimy powrót do najgorszego gówna, bo jest ZNANE, niż spróbować żyć inaczej, przeważnie lepiej – ale próbując wejść na teren nieznanych emocji. 
Wstawałam rano i zastanawiałam się – co dziś zostanie mi zaserwowane? Co znów zrobię źle (bo wiedziałam, że zrobię na pewno), za co zostanę ukarana i w jaki sposób? Oczekiwanie na jego zachowanie wobec mnie było zupełnie jak oczekiwanie na powrót do domu zapitego ojca. Znów cały czas napięta jak struna, znów brak poczucia bezpieczeństwa i strach przed najbliższym człowiekiem. I bez znaczenia, że jużniemąż nie zagrażał mi fizycznie – przemoc to przemoc, jej skutki bolą tak samo. Jedyna różnica – brak siniaków, złamań i krwiaków.
Że taka GUPIA jestem? Że nie zauważyłam, że powróciłam do schematu z dzieciństwa? Że widocznie sama się o to prosiłam, że widocznie mi się to podobało, jeśli tkwiłam w tym chorym układzie blisko 20 lat? Wielu osobom pewnie mogą przyjść takie wnioski do głowy.
Ja już teraz wiem, iż istotą mojego trwania była niemożność zrozumienia, iż na życiowego partnera wybrałam sobie człowieka, który NIE ODCZUWA uczuć wyższych. No nie ma takiej funkcji w ofercie – i już.
Wybaczałam kolejne „niewybaczalne” podświadomie tłumacząc sobie, że przecież ktoś, kto mnie kocha (bo przecież z miłości ze mną jest, prawda?)  nie rani ukochanej osoby specjalnie. To przecież niemożliwe i nieludzkie. Oooo…. Nieludzkie – to określenie pewnie często będzie się przewijało w mojej opowieści. Takie właśnie są działania socjopaty – pozbawione tych uczuć, które czynią nas ludźmi, zbliżają nas do siebie.
No dobrze, ale jeśli on nie robi tego specjalnie (bo tak właśnie długo uważałam) – to dlaczego? Jaka jest przyczyna? Przecież JAKAŚ musi być. Jak tylko dowiem się jaka – będę mogła COŚ zrobić, by to zmienić. Zrobię wszystko – bo przecież go kocham i chcę byśmy byli szczęśliwi. Jak w bajce.
Cóż mogło być przyczyną? – myślałam. I wymyśliłam, że albo go tak nauczono postępować w domu, albo reaguje tak nauczony przykrymi doświadczeniami (ta wersja przypadła mi w udziale na początku związku; łyknęłam ją jak rekin) lub o zgrozo – to MOJA WINA, że on tak się zachowuje (tę wersję właściwie z czasem przerabia każda z nas).
Nosz kurde…. W każdej z tych wersji pojawia się jeden punkt wspólny – on zawsze niewinny, pokrzywdzony, wykorzystany. Tak okrutnie skrzywdzony przez los i ludzi. No i natychmiast włączył mi się tryb Walkiria – ratowniczka. Ja Cię uratuję, ja Ci pokażę, udowodnię, wytłumaczę i nauczę. Uczynię Cię szczęśliwym, zrobię WSZYSTKO, żebyś uwierzył, że jestem inna niż te złe kobiety, które Cię skrzywdziły.
Prawie dwa lata zajęło mi zastanawianie się nad oczywistym pytaniem: Dlaczego nie uciekłam przy pierwszym zachowaniu, które mnie upodliło?  Gdzie wtedy była moja siła, konsekwencja i upór? Dlaczego?
Instynktownie czułam, że to najważniejsze pytanie; pytanie na które muszę znaleźć odpowiedź, by móc zacząć żyć na nowo.  Tobie też pewnie gdzieś tam, z tyłu głowy przemyka takie pytanie. I pewnie tak jak ja, kiedyś – szybko o nim zapominałaś, wypierałaś ze świadomości jego pojawienie się. Dlaczego tak robimy? Bo wiemy, że odpowiedź będzie bardzo bolesna, i co więcej – odpowiedzi, które padną zobligują nas do podjęcia działań i decyzji, na które nie mamy ochoty. Boimy się ich, a raczej konsekwencji, które niosą.
Można bardzo długo unikać zmian – ja czekałam blisko 20 lat. Można nigdy tego nie zrobić – najczęściej ze strachu.
Ja w końcu się przełamałam i powiem Ci – WARTO. Bo trwanie w związku z socjopatą to jak życie z zamkniętymi oczami – by nie przyjmować do wiadomości rzeczywistości, która nas otacza. By coś się zmieniło – oczęta muszą zostać otwarte. Najmniej bolesna opcja jest wtedy, gdy oczy otwieramy same. U mnie było inaczej – nie chciałam ich otwierać sama. Zaciskałam je z całych sił – jeszcze troszkę, jeszcze chwilę – może on się zmieni, może COŚ zrobię, co go odmieni. Pewnie trwałabym tak jeszcze długo. Ale wydarzyło się coś, czego nie przewidziałam nawet je – oczęta me otworzono brutalnie, bez mojej zgody. To było jak przejechanie żyletką po tych moich uporczywie zaciśniętych powiekach. To, co zobaczyłam było tak przerażające, że nie uwierzyłam własnym oczom. Nie, to nie może być prawda! To niemożliwe; to się wyjaśni. W tym przekonaniu tkwiłam klika miesięcy – nieomal przypłaciłam życiem próbę „ratowania” związku, aż w końcu zrozumiałam. Zrozumiałam i podjęłam jedyną słuszną decyzję – RUN, WALKIRIA, RUN.  Nie odwracając się za siebie, nie zwalniając ani na chwilę. Wiedziałam, że gdy on się zorientuje, że postanowiłam uciec – będzie ciężko. Przygotowałam się na ciężką walkę i … nie zawiodłam się .
Nadszedł już chyba czas, abym opowiedziała, co właściwie się wydarzyło, jaka jest moja historia walki o siebie. Postaram się opisać to chronologicznie, by szczerze i w pełni oddać to, co się wydarzyło, na co pozwalałam. Jak krok za krokiem oddawałam samą siebie w imię miłości. Chorej miłości.
17/01/2012 r.           Ja chyba urodziłam się dorosła.
                                                          
Moi rodzice. Gdy się urodziłam – mama miała 18 lat, tata 20. Dzieciaki. Dzieciaki z porąbanych na maksa domów.  No trochę niesprawiedliwie napisałam – dom taty był zdecydowanie w czołówce rankingu z powodu osoby mojej babci – wzór socjopaty jak malowanie.
Pewnie chcieli uciec z tych chorych domów i stworzyć swój – normalny. No niestety – nie udało się.
Od zawsze, odkąd sięgam pamięcią – alkohol był obecny w moim życiu, a właściwie opłakane skutki jego nadużywania. Co najlepsze – łzy wszystkich. Tak, tak mój tata był z tych „emocjonalnych”, co jak już zdemolował całe mieszkanie, jak wyszarpał kogo miał kaprys wyszarpać – to siadał i płakał. Tylko się nie wzruszajcie za bardzo, kochani. On nad sobą płakał – jaki biedny, nieszczęśliwy i nikt go nie rozumie. Biedaczek.  Mama płakała również głównie nad sobą. A ja? Ja płakałam najrzadziej i głównie z bezradności i złości, czasem ze strachu.
W moim domu o „problemie” tatusia się nie mówiło – NIGDY. Zresztą właściwie nigdzie się o nim nie mówiło. Ani w szkole (czy to możliwe, że nikt nie wiedział, jeśli szkoła była o rzut kamieniem od domu?), w czasie spotkań rodzinnych (no tak, chlali wszyscy mężczyźni – więc o czym tu gadać?) czy wśród sąsiadów. To dopiero cud. Nikt nic nie widział – nawet jak przez pół nocy na całą kamienicę z naszego mieszkania dochodziły wrzaski i odgłosy demolki. Zastanawiam się, jak udało mi się – małej dziewczynce ogarnąć tę schizofreniczną atmosferę i – do końca nie zwariować. Bo ja zawsze wiedziałam, że to, co się dzieje w moim domu to patologia. Taka, której nie powinno się tolerować. A tu wokół sami „tolerancyjni” – mama, rodzina, sąsiedzi, nauczyciele, ksiądz. I ja jedna – przeciwko nim wszystkim. Bez cienia wątpliwości, że to JA mam rację, nie zginająca karku, nawet gdy sparaliżowana ze strachu. To właśnie w takich warunkach kształtował się mój charakter i wszystkie moje emocjonalne deficyty.
Byłam mądrą, inteligentną i bystrą dziewczynką. Bardzo dobrym obserwatorem. Szybko sama wyciągnęłam z tych obserwacji wniosek – ta cała furia i agresja ojca wynika z jego słabości, kompleksów i nieumiejętności radzenia sobie z problemami. Wóda była remedium na wszystko. Pozwalała zapomnieć – jemu oczywiście. I z tchórza robiła totalnego agresora. Furiata, który był zdolny do wszystkiego. Dosłownie do wszystkiego.
STRACH. Jak ja go dobrze znam. Kładłam się spać z nim i budziłam, towarzyszył mi wszędzie. Chyba nie wiem, jak to jest NIE BAĆ SIĘ.
I żeby było jasne – mam na myśli strach, który odczuwa dziecko, które wie, że szalejący po domu ojciec jest w stanie zabić. Gdy tak teraz się zastanawiam – to chyba Pani Bóg mnie jednak lubi.  Nie raz o włos uniknęłam najgorszego. Jakoś tak (pewnie to w wyniku wieloletniej tresury) często udawało mi się wyjść, wejść lub coś zrobić w odpowiednim momencie. Tak sobie teraz myślę, że szarpanie się z ojcem, który trzyma w rękach spory nóż kuchenny – to nie jest najbezpieczniejsza zabawa dla nastolatki; również przebywanie w pomieszczeniu,  w którym ze ścian zrzucane są wraz z całą zawartością szafki kuchenne. Albo gdy przez kuchnię jest ciskana lodówka. Taka mała, Polar – ważyła pewnie 10 razy tyle, co ja wtedy. Hmm… zdecydowanie kuchnia była ulubionym miejscem działania ojca. Zawsze coś urwane, wgniecione lub porozbijane. Na przykład drzwi z kuchni do  przedpokoju – dość długo prezentowały się makabrycznie, przyznaję nawet jak dla mnie – oswojonej z pewnymi widokami. Otóż GUPIA byłam i jakimś GUPIM zbiegiem okoliczności zapomniałam schować siekierę przed przyjściem nawalonego tatusia. A on jak wytrawny myśliwy – zaraz zauważył, że jest na miejscu i już z rąk nie puścił (swoja drogą po co komu w mieście w domu siekiera?). Tu poczynię małą dygresję –bo przypomniało mi się w związku z siekierą. Otóż gdy 15.15 była na zegarku i ojca nie było w domu – prawie na pewno należało się go spodziewać nawalonego. Należało więc schować wszystkie przedmioty (we wspomnianej ulubionej kuchni), którymi mógł zrobić komuś krzywdę. I następowało OCZEKIWANIE – czasem do późnej nocy. Przy oknie, w ubraniu przez całą noc, drzemka przerywana najmniejszym szmerem. Pan wraca. Bójcie się.
No dobrze powróćmy do siekiery. Tak więc szalejący w totalnej furii ojciec zaczął tą siekierą rąbać w drewniane (porządne, zabytkowe) drzwi. Najpierw stałam i patrzyłam przerażona. Potem pomyślałam (nauczona doświadczeniem), że jak nie przerwę w jakiś sposób tego ataku agresji – będzie jeszcze gorzej. Pamiętam to jak dziś, miałam kilkanaście lat. Podeszłam i spokojnym głosem powiedziałam „Tato, przestań”. Następne, co odnotowałam, to jego ręka z tą cholerna siekierą, którą GUPIA zapomniałam schować, o centymetry od mojej twarzy. Nie wiem, co zobaczył w moich oczach i na mojej twarzy, ale w jednym momencie wbił siekierę w drzwi i wykrzyczał do mnie „Odejdź, chcesz, żebym Ci łeb upierdolił?” Nie wykropkuję tego wyrazu, bo tak właśnie do mnie powiedział. To był pierwszy raz, kiedy tak naprawdę się przestraszyłam o swoje życie. Był i drugi raz, chyba gorszy, bo ojciec nie był już wtedy tak bardzo pijany, więc w moim pojęciu bardziej świadomy tego, co robi.
To było nad ranem, po trwającej wiele godzin awanturze. Coś mnie obudziło – nie wiem co. Lubię myśleć, że to moja prywatna Anielica. Weszłam do przedpokoju i zamarłam. Pamiętacie takie duże, metalowe kanistry na benzynę? Bo wtedy benzyna była na kartki. Mieliśmy taki, w przedpokoju, pełny po korek. No więc wchodzę do przedpokoju i widzę, że cała podłoga zalana jest tą benzyną a ojciec stoi i trzyma zapalniczkę w ręce. Stałam i patrzyłam na niego, nie byłam w stanie wydusić nawet jednego słowa. Przedpokój był jedyną drogą do drzwi wyjściowych, w tym wypadku jedyną drogą ucieczki. Mama, brat, pies – wszyscy oprócz mnie spali. Staliśmy tak dość długą chwilę. I nagle on po prostu schował zapalniczkę do kieszeni spodni i poszedł do pokoju spać. To chyba dlatego do dziś nie cierpię zapachu benzyny. Pamiętam, jak rzuciłam się do drzwi wejściowych, otworzyłam je na oścież (mądra byłam – opary!) i ręcznikami wytarłam podłogę z tej cholernej benzyny. Pamiętam nawet, że te ręczniki namoczyłam potem w wannie pełnej zimnej wody. Full obsługa.
Po tym incydencie już miałam pewność, że wszystkiego mogę się spodziewać, że nie ma świętości, miłości i rozumu. Jest wyżarty przez wódę chory mózg, który czyni swego właściciela nieprzewidywalnym.
Gdy tak czytam to, co właśnie napisałam – sama widzę, że brzmi to jakbym była z nim sama. Ojciec i córka. A przecież to nieprawda. Była jeszcze przede wszystkim mama, no i brat – młodszy 6 lat bezradny i przerażony. Boshe… jak on panicznie bał się ojca. Wszyscy się go bali i nie potrafili nic zrobić. Ja się bałam (nie byłam idiotką, przecież), ale z nim walczyłam, sprzeciwiałam się mu. Byłam jedyną osobą, która potrafiła go uspokoić, jedyną, która miała na niego jakiś wpływ. Myślę sobie, że on w jakiś chory sposób mnie za to szanował i było jeszcze coś – czego tak naprawdę nie rozumiem. Pomimo iż byłam właściwie jedyną osobą, która wchodziła świadomie z nim w fizyczną szarpaninę – poza dwoma przypadkami – jak już byłam starsza i wysyczałam mu prosto w twarz, co o nim myślę – nigdy mnie tak naprawdę nie uderzył. Tak wprost, mnie. Pomijam tu szarpanie itp. sprawy. Ale zarówno mama, jak i brat nie raz oberwali.
Pewnie właśnie dlatego ja – najpierw nawet nie nastolatka, ważąca tyle co spory indyk;  potem nastolatka ważąca mniej niż worek cementu – brałam na siebie cały jego impet. Mama, brat i nawet pies siedzący w pokoju i ja – godzinami męcząca się z ojcem. Bo on  - taki napakowany agresją – ani myślał pójść spać. Godzinami wysłuchiwałam pijanego bełkotu, słuchałam obrzydliwych i bezmyślnych totalnie rozważań. Aż dziw, że jestem nadal troszkę normalna.
Tego właśnie nie mogę wybaczyć mojej mamie – że pozwoliła ojcu na to. Że pomimo, iż ja o to prosiłam – nie odeszła od niego. Wiem, że była słaba. Ale nie miała do tego prawa – moim zdaniem. Do tego, żeby jej słabość złamała moje dzieciństwo i skrzywiła mnie emocjonalnie na resztę życia.
Dzieciństwo? Co to jest dzieciństwo?  Ja nie wiem. Ja chyba już urodziłam się dorosła.
DDA.  Odmieniec. Wymarzony kąsek dla socjopaty.
Ale (o ironio!) te same doświadczenia przypomniały mi, prawie 30 lat później, że MAM SIŁĘ.  To pamięć o tym, co przeżyłam dała mi siłę, by uwierzyć. Uwierzyć, że dam radę, że nie dam się złamać, że jestem twarda i potrafię się bronić.

07/02/2012 r.          Czy mi kiedyś Ciebie wstydzie zabraknie?


WSTYD. Przyrodni brat strachu, o którym pisałam powyżej. Ten gorszy brat, wyrządzający jeszcze więcej krzywdy.

Jak ja się bardzo wstydziłam. Chyba mogłabym umrzeć ze wstydu. Każde wyjście z klasą ze szkoły, każde wyjście z kolegami, każdy powrót do domu – to nieustająca modlitwa „Boże proszę, żebym go nigdzie po drodze nie spotkała” Jakoś się chyba udawało. Mówiłam – Pani Bóg ma do mnie lekki sentyment.
Ale przecież nie byłam taka głupia – wiedziałam, że na trasie praca – dom z pewnością  spotkał kogoś znajomego. Kogoś, kto go zobaczył w całej zapitej okazałości. Bo on nie wracał do domu podpity – on wracał, gdy już nie miał siły więcej pić – zataczał się od krawężnika do murów kamienic, brudny, rozczochrany, obsmarkany. No cud, miód i orzeszki. Ideał tatusia. Tylko się nim chwalić.
Dlatego nie zapraszałam nikogo do siebie. Bo „nie znasz dnia ani godziny”. Bo obecność obcych ludzi nie powodowała wyhamowania destrukcyjnych zachować ojca – jak już się rozkręcił. Na szczęście dla mnie to były czasy, gdy większość dnia spędzało się na polu (niektórzy na dworze spędzali, ale my na polu).
Gdy tylko stało się to możliwe – odmawiałam wspólnych powrotów z imprez rodzinnych, z czasem w ogóle przestałam na nich bywać. Nie potrafiłam zrozumieć, co kieruje tymi, którzy stawiają na stół alkohol wiedząc, jakie będą tego konsekwencje. Do dziś tego nie rozumiem. Nie jestem wrogiem alkoholu, jestem wrogiem nieodpowiedniego zachowania po alkoholu. Ale zanim mogłam odmówić, to wielokrotnie byłam przez mamę posyłana po ojca. Mam to wszystko przed oczami – mała chuda dziewczynka prosząca „Tato, chodź już do domu”. Rechot jego kolegów, komentarze „Gówniara Ci rozkazuje” i ojca oganiającego się ode mnie jak od upierdliwej muchy. Jak ja ich wtedy wszystkich nienawidziłam. Mamy – za to, że mnie tam posłała, ojca – za pijaństwo i to, że nie chciał wracać i towarzyszy ojca w pijaństwie – za to, że tak dobrze bawili się moim kosztem. Z czasem, gdy dorastałam dotarło do mnie, że to nie jest bezpieczne dla dziewczynki. Odmówiłam chodzenia po ojca. Na szczęście w porę, nim stało się coś złego.
Wstydziłam się też bezradności mamy – chyba nawet bardziej niż pijaństwa ojca. O takich kobietach jak ona mówi się: dlaczego nie odeszła? jak mogła tak długo przy nim trwać? jak mogła pozwolić tak traktować dzieci? co z niej za matka? Ja też tak o niej myślałam. Dalej tak myślę. To na zawsze już będzie mur między nami. Ja nie potrafię jej wybaczyć, a ona nie widzi swojej winy. Wstydziłam się jej słabości i obiecałam sobie, że ja nigdy taka nie będę. Bardzo tego pilnowałam, ale cóż – nie udało się.
Bardzo, bardzo długo zajęło mi zrozumienie i zaakceptowanie faktu, że to NIE MÓJ WSTYD. Że nie ma powodu, bym się wstydziła. To oni powinni się wstydzić.
Kto tego nie doświadczył – nie wie, jaką akceptacja tego faktu daje ulgę. To uczucie, gdy pierwszy raz komuś powiesz prawdę. Gdy po raz pierwszy nie będziesz się tego wstydzić.
To właśnie dzieje się teraz, tutaj. Dla wielu z nas. Ja zaczęłam już jakiś czas temu, na forum, na którym się poznałyśmy. Pomimo zupełnej anonimowości tak trudno jest opisywać to, co nas spotkało. Bo każda z nas podświadomie wdrukowaną ma informację – Na to ZASŁUŻYŁAM. Nic lepszego mnie spotkało, bo NIE ZASŁUŻYŁAM.
Każdy normalny człowiek postuka się w głowę słysząc taką argumentację. Jak mogło sobie zasłużyć na takie złe rzeczy małe dziecko? Jak nieczułym potworem trzeba być, by wmawiać własnemu dziecku, że zasłużyło na to zło, które je dotyka.
Jakby mało było tego wstydu wynikającego z pijaństwa ojca – zafundowałam sobie kolejny. Ten był jeszcze gorszy, bo o ile nie miałam wyboru w kwestii osoby ojca – o tyle męża wybrałam sobie sama. Oczywiście, że nie pokazał od razu swojego prawdziwego oblicza, ale z czasem coraz wyraźniej widziałam, jaki jest naprawdę. Jak bawi go dokuczanie innym ludziom, jak lubi ich obrażać, jak bawi go moje zawstydzenie. O tak – szybko się zorientował, że tym, gdy źle traktuje moich znajomych – może zranić mnie do żywego. Tego potrzebował. Łatwego zwycięstwa. I dostawał je dość długo, bo robiłam wszystko, by unikać jego okropnego zachowania. Nie znosił cudzej radości i szczęścia – może dlatego, że sam ich nie potrafił odczuwać.  Potrafił zepsuć każdą radość, każdy sukces przemienić w porażkę, zohydzić najpiękniejszą jeszcze przed chwilą, dla kogoś rzecz. Nie było tabu, świętości.
Z czasem (tak, tu przydały się umiejętności nabyte w dzieciństwie) nauczyłam się przewidywać jego zachowania, słowa. Starałam się im zapobiec, prosiłam, by zachowywał się inaczej. Nic nie pomagało. To była dla niego zabawa. Jakże się wtedy wstydziłam. Zastanawiałam się, co tez muszą sobie myśleć moi znajomi. Że to przecież ja sama przyprowadziłam go do ich domu i narażam ich na ataki, docinki, obrażanie. Przeważnie nie reagowali – zapewne z mojego powodu, by nie stawiać mnie w niezręcznej sytuacji.
A jużniemąż? On z tym swoim kpiącym uśmiechem na ustach mówił, że przecież po prostu jest szczery. O szczerość mam do niego pretensje? Przecież nie powinnam.  I któregoś dnia postanowiłam podobnie jak z ojcem – nie wychodzić z nim. Nie chciałam już się wstydzić. Wtedy jego zachowanie znacznie pogorszyło się – miałam zostać ukarana. Nastąpiła eskalacja chamskiego i prymitywnego ataku na mnie. Deprecjonowania, ubliżania, wmawiania, zaprzeczenia i kłamania. Teraz dopiero miał frajdę. A ja znów się wstydziłam. Znów powinnam wiedzieć, że to NIE MÓJ wstyd. To on się zachowuje tak, że powinien się wstydzić. Ale ja znów obwiniałam tylko siebie. Wmawiałam sobie, że tak naprawdę jestem silną kobietą, że w ogóle mnie nie rusza to jego zachowanie. Że to żarty (sic!) są. Milion powodów, by nic nie robić. By nie reagować, by nie zmieniać swojego życia. Aż w końcu, w październiku 2010 roku dotarło do mnie – jestem jak moja matka. Oto spełnił się najczarniejszy scenariusz mojego życia, dopuściłam do tego, do czego nigdy miało nie  dojść. BYŁAM OFIARĄ. Słabą, przestraszoną, znów pełną wstydu ofiarą.
Zrozumiałam, że to jest moje dno. Że muszę walczyć, szukać pomocy, bo sama nie mam już sił. Balansowałam na krawędzi. I wtedy (10/10/2010) wydarzył się cud – znalazłam forum, po raz pierwszy w życiu przełamałam swój wstyd i napisałam szczerze, co mnie spotkało. Wklejam ten pierwszy post, w którym opisałam swoją sytuację:
Witam. Mam teraz chwilę tylko dla siebie, więc w końcu przełamałam się i piszę.
Sytuacja pewnie typowa, ale dla mnie ciężka. 38 lat, 15 lat po ślubie, jedna ukochana córka. No i On. Powinnam napisać mąż, bo takie są fakty, ale jakoś nie przechodzi mi to już przez usta.
M. zawsze był człowiekiem chłodnym, powoli się do tego przyzwyczajałam. Myślałam o rodzinie, córce, o tym, że inni też mają podobnie, albo gorzej. Sama, świadomie pozbawiałam się prawa do szczęścia. Przez te wszystkie lata tkwiłam u boku człowieka niezdolnego do okazywania uczuć, wydawało mi się, że jesteśmy nie najgorszym małżeństwem. Do czasu. Niedawno usłyszałam od M. że od początku małżeństwa podejrzewa mnie o notoryczne zdrady, i on mi je "wybaczy" jeśli tylko się do nich przyznam.
Poczułam się jak walnięta obuchem w głowę - runął cały mój (niezbyt szczęśliwy, ale jednak) świat. Bo prawda jest zgoła inna - przez 15 lat byłam wierna jak przysłowiowy pies. Ponieważ zachowanie męża ciągle się pogarszało w końcu stwierdziłam, że jest na tyle "nienormalne" iż poszłam po radę do psychiatry. Diagnoza - zespół urojeniowy. M. pomimo zapewnień nie podejmuje leczenia, wcześniej udawał, że te leki bierze. Odkąd przyłapałam go na gorącym uczynku - otwarcie powiedział, że  nie chce się leczyć, bo uważa, że jest absolutnie zdrowy. Kiedy zapytałam go, jak w takim razie uzasadni swoje zachowanie: schowanie moich i córki paszportów, monitoring na mojej komórce, nieustanne wydzwanianie i pytanie gdzie i z kim jestem, pytania "czy to na pewno jest moje dziecko" - stwierdził., ze to było "chwilowe załamanie" i teraz już jest OK.
Przez jakiś czas jeszcze walczyłam, ale w końcu zapytałam samą siebie: kto tu jest najważniejszy? I nie mam wątpliwości: moja córka i ja. Postanowiłam się rozstać, pomimo iż okoliczności nie są sprzyjające. Razem mieszkamy i prowadzimy rodzinny biznes.
Nie wiem, co będzie dalej. Zastanawiam się, co by było, gdybym nie była tak silna psychicznie? Pewnie dla "świętego spokoju" kontynuowałabym tą farsę.
Przede mną wiele trudnych decyzji. Rozwód czy na razie separacja? Co z mieszkaniem?
Ale i tak najbardziej boli to, że straciłam tyle lat. Mogłam w tym czasie spotkać kogoś, z kim byłabym szczęśliwa...”

Od tego momentu moje życie odmieniło się. Ten post był jak kamyczek, który wywołał lawinę.



Osaczona
Klin klinem. To największa głupota na radzenie sobie z bólem. Opowiem Wam o jej skutkach dla mnie. Już lepiej było użyć osikowego kołka.
Byłam świeżutko po długim związku. Jak zwykle – to ja musiałam zakończyć. Obolała, rozgoryczona i zawiedziona. Taka stałam na skrzyżowaniu i czekałam na kuzynkę. I wtedy podszedł on. Powinnam dostać jaki znak, tak byłoby fair. Jakiś piorun w biały dzień (najlepiej w niego samego, celnie) albo lokalne trzęsienie ziemi? Nic z tego.
Tu mała dygresyjka, tłumacząca też taki, a nie inny tytuł. Otóż  jużniemąż (jnm będę pisać, jeśli pozwolicie) jak się okazało „towarzyszył” mi w tle od dawna. Miałam w albumie jego zdjęcia z komunii – chodził do klasy i kumplował się z moim bratem ciotecznym, miałam jego zdjęcia ze studniówki – chodził do klasy w technikum z moim byłym (na niego ten klin miał być), normalnie – osaczona. Skazana na to? Nieważne, sama jednak na to pozwoliłam.
Powróćmy do klina. Och… jakież on potrafił robić wspaniałe pierwsze wrażenie. Potrafił „zaczarować” większość kobiet. To prawda, że na krótko, ale tyle mu wystarczało – szybka konsumpcja i ucieczka. Taki krótkodystansowy drapieżnik. Teraz to wiem. Stałe, wyuczone na pamięć sztuczki, zero polotu i inwencji – o tym przekonałam się z czasem.
Prawda jest taka, że gdyby nie te okoliczności, to nigdy nie zwróciłabym na niego uwagi. Omijałam takich lowelasów z dużej odległości. No, ale tego sobie nie podarowałam. Dałam się zaprosić na kawę i odprowadzić do domu. I tyle. I to był mój gwóźdź do trumny. Załadowałam się do niej na dwa sposoby: po pierwsze – nie kończąc na tej kawie znajomości, po drugie – tym, że nie poszłam z nim po niej do łóżka. Wybór drugiej ewentualności spowodowałby powrót utartego schematu: zaliczenie – ucieczka. I byłoby pięknie. Pewnie bym sobie trochę ponarzekała na mężczyzn i tyle. Ale nie – ja tak nie potrafiłam. Seks bez przynajmniej zakochania? Niemożliwe. Tak więc grzecznie dałam do zrozumienia, że „Nie, to nie ze mną takie historie”. Nie??? Jemu odmówić??? Niemożliwe!!!
No i zaczął się taniec godowy. To było dawno, dawno temu:). Nie było komórek, internetu, ja nawet nie miałam telefonu stacjonarnego – musiał wszystko osobiście. Wtedy myślałam, że CHCE, teraz wiem, że MUSIAŁ. Nie miał innego wyjścia. Nie mógł dopuścić do siebie myśli, że ja mogłabym go NIE CHCIEĆ. Od tego momentu, jak sądzę, stałam się wyzwaniem i celem. Nie takim, do którego dąży się z uporem, a gdy się go osiągnie – cieszy się i dopieszcza. O nie, ja stałam się celem w brutalnym polowaniu, które już w momencie rozpoczęcia miało swój cel. Zdobyć i zniszczyć. Przerażające, prawda? Heh… najbardziej przerażające jest to, że ja bardzo długo myliłam tę wytrwałość w dążeniu do zniszczenia mnie – jako dowód miłości. Nie chce odejść, walczy – znaczy się kocha, prawda?
No otóż nie, nie kocha. Mnie nie kocha, bo siebie bardzo. I ta właśnie ogromna miłość własna nie pozwalała mu odpuścić. Nie mógł pogodzić się z tym, że to on mógłby zostać odtrącony.
Taniec godowy trwał, ja spoglądałam coraz bardziej przychylnym okiem. No i stało się to, co w sposobie pojmowania socjopaty miało być ukoronowaniem jego polowania – seks.
A tu zonk. No bo okazało się, że Walkiria choć dość młoda, to jakaś taka dziwna jest. Nie rozrywa szat nad wspaniałością wydarzenia, nie zachwyca się, nie rozpacza, nie chce zatrzymać. No dobra, jakoś musicie wytrzymać moją bezpośrednią szczerość – już kilka lat wcześniej żyłam w udanym seksualnie związku, więc miałam porównanie. No SZAŁU NIE BYŁO. Z mojego punktu widzenie, oczywiście, bo on był sobą zachwycony i wręcz zaszokowany, że jakoś w moich oczach tego zachwytu nie widzi.  Schemat został zakłócony. Drapieżnik zdezorientowany i wkurzony, że mu się jakaś GUPIA ofiara trafiła. Nie mógł tak tego pozostawić, o nie.
Sielanka trwała więc dalej. On się starał, ja coraz bardziej się otwierałam i zaczynałam ufać. Zaczynałam wierzyć w starą legendę naiwnych romantyczek, że „potrafię go zmienić”. Tia…
I nagle wszystko się zawaliło. Sylwester ze znajomymi w knajpie i alkohol; dużo alkoholu wypitego przez niego. I wtedy po raz pierwszy opadły klapki z moich oczu. Zaczęłam się uważnie przyglądać i zauważyłam to, co powinnam zauważyć już dawno – on nie potrafił okazywać uczuć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie potrafi ich też CZUĆ.  Zaczęłam się uważniej przyglądać naszemu związkowi, drążyć temat, rozmawiać, oczekiwać zmian. A zmiany nie następowały. Więc powiedziałam dość. Szybkim, chirurgicznym cięciem.
Wyszłam wcześniej z czteroletniego związku, który był związkiem trudnym, z powodu mojej i partnera przeszłości. Ale był to związek pełen miłości, czułości i emocji.
A tu – zauważyłam, że żyję na emocjonalnej pustyni. Że daję bardzo dużo, by nie powiedzieć wszystko i nic w zamian nie dostaję. Nie da się chcieć za kogoś innego. A on jasno okazywał, że nie chce. To podziękowałam i odeszłam. Byłam przekonana o słuszności swojej decyzji, nie miałam najmniejszych wątpliwości. Ależ byłam wtedy mądra :).
Wytrzymał 2 tygodnie w „bezkontakcie”. Potem zaczął nachodzić w jakiś idiotycznie nierealnych sprawach. Znów rozwinął pawi ogon, znów przenosił góry i znów to, co niemożliwe stawało się możliwe. Ale Walkiria nie wierzyła w cudowną przemianę. No, psychofag trafił na wymagającą przeciwniczkę. Jaki przeciwnik – taka broń. No i przywalił z grubej rury. Trochę mu to ułatwiłam, bo sporo mu o sobie opowiedziałam. Wiedział, gdzie uderzyć. No i walnął. Zaprosił do siebie (w celu oddania jakiś kaset) i zaczął się spektakl. Spektakl dla jednego widza – dla mnie. Gdy sobie to przypomnę, to szlag mnie trafia, pomimo upływu lat. Oszczędzę szczegółów, w skrócie napiszę: okrutnie został skrzywdzony przez kobietę, którą kochał (sic!), straszliwie, niemożliwie okrutnie. I dlatego jest teraz taki chłodny – bo boi się zaufać. Bo taki, kurdesz, zraniony. I łzy… Dużo łez popłynęło. Z tych oczu, które czasami tak mnie przerażały swoim zimnem i jakąś taką bezwzględnością czającą się w nich. (Teraz wiem, że tak właśnie wyglądają oczy socjopaty. Po tym często można ich rozpoznać). Te łzy mnie ostatecznie przekonały. I włączyły cały drzemiący we mnie potencjał kobiety, która kocha za bardzo. Dla takiej nie ma rzeczy niemożliwych na drodze do uszczęśliwienia swojego ukochanego. Wszystko zrobi, każdym kosztem, za nic, za ochłapy uczuć rzucane jak psu kość. Jeszcze będzie dziękować, jakbym miała ogonek, to nieustannie bym nim merdała – tak się cieszyłam, że mu pomogę. Że pokażę, że nie wszystkie kobiety są takie niedobre, złe i kłamliwe. Ja mu pokażę, że mnie może zaufać, że ja jestem inna, że jestem dla niego IDEALNA.
A że empatii mam po kokardę, to od razu wiedziałam, że łatwo nie będzie. Przecież on taki skrzywdzony. Więc przygotowałam się na długą i ciężką przeprawę, ale cel był szczytny. Szczęście ukochanego. Tylko jednego nie przewidziałam – że do tego jego szczęścia, to droga prowadzi po moim trupie. Ugotowałam się sama, dałam się zmanipulować w sposób książkowy. On już to wiedział i zaczął się rollercoaster. Do porzygania.
#########
Kurcze, że to nie jest film – byłby teraz taki fajny przeskok w czasie. No nic. Musicie sobie wyobrazić :). Skaczemy jakieś 5-6 lat w przód. Walkiria jest już mężatką, córka ma około 3 lat. Kryzys, poważny kryzys małżeński. Ja spłakana, wykończona jego brakiem reakcji na moje prośby i oczekiwania. W końcu pytam – po co w takim razie chciał być ze mną, jeśli najwyraźniej nie kocha, jeśli nie odpowiada mu życie ze mną. I wtedy wydarza się coś, co rozpoczęło moje wewnętrzne emocjonalne odchodzenie od niego, coś, co zabrało mi wtedy dech i ochotę do życia. Staliśmy na wprost siebie i on wtedy widząc mnie taką bezradną i słabą, z tym swoim kpiącym uśmieszkiem na ustach powiedział: „Ależ Ty byłaś głupia i naiwna. Pamiętasz te łzy, gdy opowiadałem tę moją smutną historię o skrzywdzeniu przez kobietę? Historyjka była zmyślona, a łzy… Wiesz jak łatwo lecą łzy, gdy człowiek wsadzi sobie palec w oko?”
Chyba wtedy „trochę umarłam”. Na jakiś czas. Potem na długo wyparłam to z pamięci. Gotowałam się dalej jak ta żaba.

04/03/2012                          (Nie)miłe złego początki.




Bardzo to trudne – takie spoglądanie wstecz, odgrzebywanie skrzętnie ukrytych w niepamięci wydarzeń, reakcji, smutków. Ale trzeba – by dokonać oceny, rozliczenia i zamknąć ten rozdział raz na zawsze.
Tak więc wsiadłam na ten pieprzony rollercoaster. A przecież mam od dziecka chorobę lokomocyjną, powinnam wiedzieć, że zarzygam się na śmierć.
Czas płynął, temperatura wody coraz wyższa, a ja? Miłość i chęć pomocy zalewały mi mózg, wyłączył się racjonalizm, rozsądek. Instynkt dawał mi sygnały, że coś jest nie tak. Ba – nawet niektórzy ludzie zwracali mi delikatnie uwagę. Nie wierzyłam im. Uważałam, że się mylą, że ja wiem lepiej. Że im udowodnię. Ależ się myliłam.
Zaraz po liceum poszłam do pracy. Wiedziałam, że muszę się jak najszybciej usamodzielnić, zdobyć niezależność. Otworzyłam gazetę i poszukałam ofert pracy. Byłam trzecia, za mną kilkadziesiąt chętnych. Dostałam tę pracę – „dziewczę w czerwonym płaszczyku” – tak mnie określili szefowie. Coś we mnie zauważyli, pewnie to czego ja wciąż nie widzę.
Branża zdominowana przez mężczyzn, bardzo duża odpowiedzialność finansowa, szefowie bardzo wymagający. Od pierwszej pensji dokładałam się do budżetu domowego, byłam z tego dumna, w końcu poczułam, że coś znaczę. W pracy szybko awansowałam, zostałam kierowniczką, praktycznie reprezentowałam firmę i zaczęła się szkoła życia. To było 20 lat temu, realia zupełnie inne niż dzisiaj, zwłaszcza w branżach typowo męskich. Spotkania biznesowe – 10 mężczyzn w średnim wieku i ja – dziewiętnastolatka walcząca o swoje prawa, o poważne traktowanie, niegodząca się na łatkę „dupa szefa”. Krew, pot i konsekwencja – nie było miejsca na łzy. Wywalczyłam, wyszarpałam, nauczyłam szacunku. Czy byłam z siebie dumna? Szczerze mówiąc uważałam to za normalne; i tę walkę o swoje i to, że się udało.
W tym czasie psychofag „studiował”. Ten cudzysłów nie jest nadużyciem, studentem był na papierze, naprawdę chyba tydzień pochodził na zajęcia. Rodzice utrzymywali dzielnego studenta, on w drobnych sprawach pomagał w firmie. Ale nie wymagano za wiele – ma się uczyć, a że orłem nigdy nie był – zapewniano mu komfort. Już wtedy powinna mi się zapalić ostrzegawcza lampka – z jaką łatwością oszukuje najbliższych, jak umiejętnie właściwie robił to od dziecka. Bo on o tym opowiadał, chwalił się wręcz, napawał. Sami naiwni idioci dokoła i on – robiący ich wszystkich na szaro. Gdzie ja miałam wtedy rozum? Dlaczego uważałam, że mnie też tak nie wykorzysta? Bo tak właśnie uważałam – że mnie nie. O naiwności…
Wtedy też właściwie rozpoczął się proces deprecjonowania mnie jako kobiety, jako człowieka. Niezauważalnie (dla mnie oczywiście) coraz mniej oponowałam, godziłam się na coraz więcej, sama dostawałam coraz mniej. Jego zdanie zawsze najważniejsze, jego dobro najważniejsze, on najbardziej zmęczony i najciężej (sic!) pracujący. ON, ON, ON… Pozwoliłam wejść sobie na głowę, zaczęło się moje „rozdwojenie jaźni”, które dawało mi fałszywe poczucie, że kontroluję sytuację. Twarda, zdecydowana, doceniana, lubiana i szanowana Walkiria – taką mnie znali ludzie związani z życiem zawodowym, rodzina i przyjaciele.  Taka go pociągałam i taką mnie chciał zniszczyć. Teraz to wiem, wtedy zupełnie tego nie widziałam. Im bardziej byłam chwalona przez innych – tym bardziej lodowaty dla mnie stawał się on. Hmm… gdy o tym mówię, to przeważnie nikt w to nie wierzy, ale tak właśnie było: NIGDY mnie nie przytulił tak sam od siebie, NIGDY nie powiedział nic miłego. Wszystko potrafiłam wytłumaczyć, usprawiedliwić. Byłam w tym świetna, bo musiałam przekonać o tym niegłupią w sumie osobę – SAMĄ SIEBIE. Yeah!!! Udało się. Na jakieś 20 lat.
Teraz przypominam sobie takie sytuacje, które w jakiś sposób musiały wzbudzić mój niepokój (dlatego ukryłam je skrzętnie). Pojechaliśmy na wakacje w miejsce, które on nawiedzał co roku, znali go tam dobrze. I kiedyś gdy gawędziłam sobie z właścicielem pola namiotowego czerpiąc wodę do picia, usłyszałam od Niego: ”Taka dobra i fajna z Ciebie dziewczyna. Szkoda Cię dla niego”. Uśmiechnęłam się tylko, ale w środku sobie myślałam „Co Ty człowieku wiesz o prawdziwej miłości? Ja go odmienię. Zobaczysz”.  Przyjeżdżaliśmy tam na wakacje co rok, przez prawie 20 lat. I co roku ten Pan pewnie obserwował jak sprawdzają się jego podejrzenia. Ja nie chciałam widzieć.
Były momenty, kilka w sumie – gdy coś się budziło, jakiś niepokój. Tak się stało, gdy byliśmy już zaręczeni, data ślubu była już wyznaczona – czerwiec. Pracowałam 6 dni w tygodniu, w pracy czułam się doceniona, miałam koleżanki i przyjaciół. Nie mieszkaliśmy razem, więc miałam jego i jego docinki „z doskoku”. Znów emocjonalna pustynia i seks, który miał zastępować bliskość. Nie zastępował niczego.
Znów zbliżyłam się do punktu maksymalnego naprężenia i zmęczenia materiału. Pojawił się ktoś, kto pokazał mi, jak powinien się zachowywać ktoś, komu na mnie zależy. Po raz kolejny postanowiłam zawalczyć i postawiłam sprawę jasno: albo on się zmieni, albo ja odchodzę. Konkurencja go zdopingowała. Po raz kolejny poczuł, że mogę się mu wymknąć, a to przecież niedopuszczalne. Mogę zostać porzucona przez niego, ale odejść – taka opcja nie wchodziła w grę. Obiecał więc poprawę, mówił, że zrozumiał, że się zmieni, że chce. Tak bardzo chciałam w to wierzyć. Minął miesiąc, Sylwester w górach. Popełniłam błąd i dałam się namówić na seks bez prezerwatywy. Nigdy na to nie pozwalałam, wtedy uległam, jak głupiutka nastolatka. Okazało się, że zaszłam w ciążę. Wg psychofaga teraz powinno pójść wszystko gładko – powinno mi zależeć na szybkim ślubie, liczył zapewne na to, że będę na niego naciskać. A ja zaczęłam się wahać. To tak jakby to moje nienarodzone dziecko dawało mi sygnał, że NIE. Że nie chce, że nie muszę. No cóż, pośpiech jak wiadomo nie jest dobrym doradcą, a ja miałam tylko kilka dni na zmianę terminu wynajęcia lokalu na wesele. Przeważyło poczucie obowiązku (ale GUPIA…) pojmowane jako „dziecko powinno mieć pełną rodzinę”. No i się ugotowałam.
Chciałabym troszkę napisać o jakże „romantycznych” przygotowaniach do ślubu. Trochę mi wstyd, przyznaję, ale ma być szczerze, to będzie. Do wstydu, do bólu. Bo chodzi o pierścionek zaręczynowy. Zapłaciłam za połowę. Poważnie. Narzeczony zasugerował, że powinnam. Również za zaręczyny zapłaciłam połowę. No szkoda, że jeszcze się sama sobie nie oświadczyłam. Jezuuu… Powinnam dostać nagrodę w kategorii „Idiotka stulecia”. Nawet pamiętam, jak sobie to wtedy wytłumaczyłam – że tak będzie uczciwie. GUPIA.
Pani Bóg albo moja prywatna Anielica nie odpuszczała, dawała mi wiele znaków, że „NIE”.
Przez pierwsze 3 miesiące ciąży rzygałam jak kot. Schudłam 5 kilo, co przy wadze wyjściowej 50 kilo wyglądało nie najlepiej, no bądźmy szczere – wyglądałam jak zombie. Psychofag  2 tygodnie przed ślubem dostał zapalenia okostnej i spuchła mu twarz jak bania. Pamiętam, że ktoś skomentował tę sytuację: Powinniście zrobić sobie zdjęcia na pamiątkę, podpisać "Szczęśliwi przyszli nowożeńcy".
Ale nie takie rzeczy przecież się pokonywało. Poza tym miałam już powód do uśmiechania się – moje dziecko. Pokochałam ją od momentu, gdy zobaczyłam milimetrową kropkę na ekranie USG.
Ślub i wesele przebiegły spokojnie – jasno zakomunikowałam ojcu, że jak wytnie mi jakiś numer, to więcej mnie na oczy nie zobaczy. Podziałało, chociaż raz stanął na wysokości zadania.
Znamienne było to, jak wyglądał mój powrót z wesela. Miejsce, gdzie odbywało się wesele, moje rodzinne mieszkanie i mieszkanie teściów, do którego się wprowadzałam – wszystko bardzo blisko siebie. Wstąpiliśmy do moich rodziców zostawić część jedzenia, które nam zapakowano. Zdjęłam suknię ślubną i szpilki. U rodziców miałam już tylko pantofle. I tak pomaszerowałam o 3 nad ranem przez miasto w nowe życie. W dresie, pantoflach, pełnym makijażu i … wianku od welonu na głowie. Prawda, że symbolicznie? Głowa pełna marzeń, a reszta – szara rzeczywistość.
Noc poślubna jako taka się nie odbyła. Nie żałowałam, bo „kandydat” nie zachęcał ani zachowaniem ani wyglądem. I tak już miało pozostać.



10/03/2012                 „Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom.”   Wstęp.



Nie sądziłam, że to będzie aż takie trudne – opisywanie właśnie tego okresu w życiu. Tego, którym większości ludzi kojarzy się ze szczęściem, radością, miłością – początek małżeństwa i rodzicielstwa.  A może wiedziałam? Może dlatego od samego początku czułam potrzebę opowiedzenia mojej historii chronologicznie? Jestem pewna, że gdybym skupiła się na „historii najnowszej”, to po okresie życia, który teraz opiszę tylko bym się „prześlizgnęła”. Napisałabym rzeczy o których od dawna mówię, więc MNIEJ bolą. A te najbardziej bolesne nadal pozostały by ukryte, zamknięte; przykryte metrami milczenia, zaprzeczenia. Jak ścierwo, o którym za wszelką cenę chcę zapomnieć.
O niektórych z nich nie wie nikt – prócz mnie. I tak miało pozostać, na zawsze. Zostały wyparte, usunięte i zakopane. Miałam nadzieję, że nigdy nie wrócą, że tam zdechną – bez dostępu powietrza, pokarmu i zainteresowania. 15 lat – tyle mniej więcej czasu starałam się nie pamiętać. Teraz wiem, że to był największy błąd – w ten sposób przyjęłam do wiadomości i zaakceptowałam to całe skurwysyństwo, które się wokół mnie działo.
Ten tekst nie będzie miły i pięknie pachnący. Oj, nie…  Będzie śmierdział jak najgorsze szambo, jak wiadro z wymiocinami. Sorki, ale innej drogi nie ma – muszę to wylać, z siebie, na zewnątrz, bo już nie mam siły, bo już nie chcę udawać…
Będzie trudno, bo to okres w moim życiu o którym niewiele wiedzą nawet moje przyjaciółki.
Każdy tekst napisany tutaj w pewien sposób „odchorowuję”. Taki proces twórczy mam: myśl – przetrawienie - wyrzyg. W okresie „myśl” jest ciężko – wszystko się we mnie gotuje, chcę sobie przypomnieć jak najwięcej, a jednocześnie się przed tą wiedzą bronię. Myślę tak intensywnie, że to widać. Nie mogę skupić się na niczym innym, bo najróżniejsze szczegóły, drobne zdarzenia, czasem smaki lub zapachy przywołują wspomnienia. To jest niesamowite, jak działa nasza pamięć-niepamięć. A sporo mam do odkopania i wyciągnięcia na światło słoneczne. Jak wcześniej napisałam miałam nadzieję, że TO umrze, bo przecież niekarmione, bez dostępu powietrza. Ale nie zastanowiłam się nad jednym – co jest tego pokarmem, czym się żywi. Teraz w końcu zrozumiałam – ja to cały czas karmię – swoim milczeniem, niepamięcią, bagatelizowaniem znaczenia. Taki all inclusive temu zaserwowałam. Płacę ja, zawsze ja.
Ale dziś KONIEC. Obudziłam się dziś rano – u mnie jest piękne słońce i postanowiłam – dziś TO zdechnie. Odbiorę temu wszystko, czym się żywi. Cały tydzień nosiłam się z tą myślą. Cały tydzień odwlekałam tę chwilę. Cały tydzień unikałam, znajdowałam sobie tysiące usprawiedliwień, by nie pisać. Dziś „szambo wybiło” (strasznie lubię to określenie) – wylała się cała zawartość. Brodzę w gównie po kolana. Z uśmiechem na ustach. Nie, nie zwariowałam, naprawdę się uśmiecham. To uśmiech ulgi. No wiecie- to jak ta bańka z ropą przy zębie. Rośnie, rośnie, boli jak cholera. Można różne czary wyczyniać by przestało boleć, ale ja zawsze robiłam tak samo – odkażona igła w rękę i przebijamy. Ból – jak cholera, strachu wcześniej jeszcze więcej – ale w końcu ulga.
I stąd ten uśmiech dziś na mojej twarzy – bo strach, bo ból, bo okrutny i niemożliwy do wyobrażenia WSTYD, ale wiem, że na końcu czeka ULGA.
Jak się już pewnie zorientowałyście/zorientowaliście – jestem takim kłębkiem emocji. No tak jest. Wcale mi to z wiekiem nie przechodzi. Prawdę mówiąc – ja się do tego przyzwyczaiłam i chyba to pokochałam. No taka jestem i już. Z tego powodu troszkę więcej „widzę i czuję”.
Stąd ten długi wstęp, stąd to „wybebeszanie” własnych emocji – bo wiem, że to nie tylko ja, że nie tylko mnie to spotkało, że jest nas więcej. I pewnie czujecie/czułyście to samo, co ja. Może też macie już dość? A może jesteście świeżo po zakopaniu ścierwa? A może stoicie dopiero nad wykopanym dołem i chcecie wrzucić TO i zakopać?  Dlatego właśnie przeprowadzam tę publiczną wiwisekcję – żeby Wam tego oszczędzić. Tych zmarnowanych, przepłakanych i zapomnianych lat. NIE WARTO!!!   Bądźcie mądrzejsze ode mnie – uczcie się na moim doświadczeniu. Pokażę Wam, że tylko PRAWDA daje tę ulgę. Nie ma innej drogi do osiągnięcia spokoju, harmonii i szczęścia.
Dziś jest ten dzień – dla mnie. Już się na niego cieszę. Za oknem pięknie świeci słońce, jakby natura też się cieszyła. Jakby mówiła „Ufff… wreszcie nam Walkiria zmądrzała. Wreszcie zrozumiała to, co instynkt, podświadomość, dobre duchy już dawno sygnalizowały – że trzeba ten wrzód przeciąć”.
No dobra, ZROZUMIAŁAM. Lepiej późno niż wcale. I przepraszam – za te fochy, za „to nie o mnie przecież”, „ja aż tak się nie poniżałam”, „nie wiem o co chodzi”. PRZEPRASZAM.
Ale najbardziej przepraszam Ciebie Walkirio. Za to, że Cię opuściłam, że udawałam, że nie widzę jak bardzo cierpisz i jak bardzo jesteś nieszczęśliwa, za to, że tak długo pozwalałam Cię krzywdzić . Za to, że Cię nie wspierałam, że to, że odebrałam Ci nadzieję, za to, że  Cię nie kochałam. Jak Ty to wszystko udźwignęłaś, skąd w Tobie taka siła? Jakkolwiek to zabrzmi – zrozumiałam, że jesteś wyjątkowa. Dla mnie jesteś wyjątkowa. Kocham Cię i już nigdy Cię nie opuszczę. I nie pozwolę Cię skrzywdzić, już nigdy.
Pozwolę sobie w tym miejscu wkleić tekst, który dziś rankiem napisałam do moich przyjaciółek:
Cały tydzień zmarnowany. Przez kogo? - pewnie byście kochane zapytały. Raczej przez CO.
Przez ***** tekst na bloga. Obudziłam się dziś i już wiedziałam. Dziś wyrzyg. Ależ mnie ***** wszystko boli; WSZYSTKO. Wiem, że ta alergia, ta słabość - to wszystko przez ten tekst. Dlatego tak się zaparłam, żeby chronologicznie swą historię opisać. Bo moja INTUICJA wiedziała, że znów "przeskoczę" ten okres. Nawet z Wami na ten temat za wiele nie rozmawiałam - kilka szczegółów, które bolały i tyle. Teraz opiszę wszystko, choćbym miała w tym wyrzygu flaki wywalić i z powrotem własnymi rękami je sobie we wnętrzu poukładać.
Oooo... dobry pomysł - właśnie tak przecież robię. Układam wszystko na nowo, we flakach i kale po łokcie.
No dobra – czas (jak mówią klasyczki) „do adremu”.
Wstałam dziś rano i wiedziałam, jaki będzie miała tytuł ta część moich wspomnień, właśnie taki: „Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom”. 
Symptomatyczne, prawda?  Nie – „Chciałam być szczęśliwa”, o nie. Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom.  Ja nieważna, moje szczęście – nieistotne. Szczęśliwy dom – a skąd ja niby miałam wiedzieć, jak wygląda szczęśliwy dom? Wiedziałam, jaki nie może być. Myślałam, że to wystarczy, by był szczęśliwy. Szybko przekonałam się, jak bardzo się myliłam.
Z jednej patologii przeskoczyłam do drugiej. Gorszej. Gorszej, bo sama ją wybrałam. Pewnie, że nie do końca świadomie, to oczywiste. Ale jednak powinnam ją dużo wcześniej przerwać. Powinnam być mądrzejsza, rozsądniejsza. Niestety nie byłam.
Podczas jednej z rozmów z kimś dla mnie ważnym, padło zdanie, które mną wstrząsnęło. Normalnie dostałam nim w twarz. Oczywiście – odruchowo pomyślałam „to nie o mnie, to nieprawda”. Nie pamiętam teraz, ale pewnie nawet go ochrzaniłam, że tak do mnie napisał. Nie pamiętam też, czy wróciłam do tego tematu i przyznałam mu rację. A powinnam, powinnam. Przepraszam Cię o nieustępliwy, przepraszam. Wiesz, że nie chciałam, prawda?
No tak, dość tego budowania napięcia pt „Co On jej powiedział?”.
On napisał: „Ty nie masz żadnych oczekiwań”. Bardzo mnie to oburzyło. Nawet zabolało, chyba.
Ja nie mam oczekiwań? Ja?
Trochę czasu mi to zajęło, żeby zrozumieć, że miał rację. Nie miałam żadnych oczekiwań.
W ten sposób unikałam tego co, było nieuniknione – najpierw w domu alkoholika, potem w związku z socjopatą – NIEUSTANNYCH ROZCZAROWAŃ.


11/03/2012   "Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom".  Rozdział 1:    Nie mieć żadnych oczekiwań.



Miałam nadzieję stać się częścią dobrej, kochającej się Rodziny. Takiej, jakiej nigdy nie miałam, takiej jaką zawsze chciałam mieć. Podczas wizyt w domu teściów tacy właśnie się wydawali. „Tatuś”, „mamusia”, zdrobniałe imiona – jakże to inne było od tego, co było w moim rodzinnym domu. Zachłysnęłam się tym obrazem, tyleż wspaniałym, co nieprawdziwym. Zostałam mile przyjęta, poczułam się akceptowana, widziałam i czułam, że są zadowoleni z tego, że się spotykamy.
Zaręczyny, termin ślubu – wszystko tak jak powinno być. Wiadomość o ciąży przyjęta entuzjastycznie. Pierwszy zgrzyt – przy omawianiu przygotowań do ślubu i wesela. Zauważyłam, że teściowi w ogóle nie przychodzi do głowy, że to moment na dyskusję. Ma jasno wytyczony plan i tylko to się liczy. Czekałam na reakcję przyszłego męża – w końcu to jego tata. Nie doczekałam się, patrzyłam zdumiona jak siedzi z potulnie spuszczonymi uszami i potakuje. Zaprotestowałam więc ja, mówiąc, że to nasz ślub i my będziemy decydować, jak ma wyglądać. Stanęło na moim, ale niesmak pozostał i dziwne przeczucie, że w tym domu „z decyzjami tatusia” się nie dyskutuje. Zaraz po weselu wprowadziliśmy się do mieszkania teściów, do pokoju męża. Bajka skończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła.
Ciąża, stan błogosławiony. Tak właśnie się czułam. Pokochałam tę kruszynkę od samego początku, a gdy poczułam, jak się we mnie pierwszy raz poruszyła – świat odmienił się już na zawsze. Pani Bóg, Natura – jak tam kto uważa – roztoczyła w tym czasie nade mną jakiś parasol ochronny. Choć tak naprawdę to pewnie tylko hormony. Cieszyłam się bardzo, wyczekiwałam tego dziecka.
I wtedy nagle zaczęły do mnie docierać strzępy, fragmenty, odłamki. Nie chciałam ich poskładać w logiczną całość, broniłam się z całych sił. Ale wracały do mnie, przeważnie gdy leżałam w nocy łóżku, nie mogąc zasnąć. Dźwięczały mi w głowie. Były to głównie słowa mojego teścia, które wzbudzały ogólną wesołość i akceptację. A mnie zaczynały przerażać, bo dotarło, że to nie są żarty, że on naprawdę tak myśli. Że tak wychował swojego syna, że w takim świecie żyje jego żona czyli moja teściowa. Że to ma być mój świat.
Totalny brak szacunku dla kobiet, ba – chyba nawet przekonanie, że jesteśmy (my, kobiety) jakimś upośledzonym podgatunkiem. A wszystko to mówione słodkim tonem, z tym pieprzonym uśmieszkiem na ustach – „O co Ci chodzi, kochana. Przecież ja tylko żartuję”.
I do tego skrajny egoizm. Niewyobrażalny wręcz. Nie podlegające dyskusji kręcenie się świata wokół niego. Ze słowami teścia się nie dyskutowało. Od lat taka zasada obowiązywała w tym domu. Można było go okłamywać, ale nie wolno było podważać otwarcie jego zdania, nie można było głośno wypowiedzieć odmiennej opinii.
I kolejna rzecz, która wprost doprowadzała mnie do pasji – panujące w tej rodzinie przekonanie, że są LEPSI od innych ludzi. Nie wiem, czym poparte to przekonanie, bo żadnych specjalnych zasług, uzdolnień w nich nie widziałam. Ale takie właśnie przekonanie panowało – stąd częste pobłażliwe uśmiechy, komentowanie czyjegoś zachowania i decyzji w sposób tak obraźliwy, że bardziej pasujący do żula z ulicy niż człowieka z jakimś tam wykształceniem i obyciem.
I nagle w tym wszystkim zjawiam się ja – jak jakiś kosmita, istota z innej planety. Dyskutuję, żądam rzeczowych argumentów, a nie pustej demagogii, mówię głośno „NIE”.  Upieram się przy swoim zdaniu, nie udaję głupszej niż jestem. Cóż za fatalny wybór ze strony ukochanego syna! Ale jakoś to zniesiemy – jak już jest.
Powoli do mnie docierało, że nie zauważyłam tego, co teraz stawało się oczywiste – że wyszłam za kogoś,  kto nie jest zdolny do sprzeciwienia się własnym rodzicom, kogoś kto jest całkowicie od nich uzależniony.
To był czas, kiedy powinnam była odejść, wyjść nie odwracając się za siebie. Tak zrobiłabym teraz i pewnie tak zrobiłaby wtedy każda „normalna” kobieta. Ale ja kochałam i tak bardzo chciałam wierzyć, że ta moja miłość go odmieni. Że przecież nie można oceniać ludzi po tym, jakich mają rodziców – przecież sama jestem tego przykładem. W końcu, że niedługo na świat ma przyjść nasze dziecko, któremu należy się pełna, kochająca się rodzina. Że nie mam prawa odbierać ojcu dziecka. I wreszcie to, co chyba miało największy wpływ – że naturalnym jest, że poniosę konsekwencje swojego wyboru, że nie mogę teraz tak po prostu odejść. No przecież "Na dobre i na złe. W zdrowiu i w chorobie" i jeszcze "Miłość cierpliwa jest". (Znów nieodpowiedni dobór lektur).
Teraz, gdy to napisałam, to dotarło do mnie, że to nie najważniejsze, na pewno nie.
Najważniejsze było to, że nie wyobrażałam sobie, że znów nie zasłużyłam na prawdziwą miłość, że znów zostałam skrzywdzona, że znów stałam się OFIARĄ.
Nie, to nie mogło się znów wydarzyć, nie mnie.
Oczywiście wtedy tego nie widziałam w ten sposób. Wiara czyni cuda.  No i mnie ten cud wtedy był naszedł – CUD NIEPAMIĘCI. Postanowiłam, że będę walczyć, że się nie poddam, że pomogę, że udowodnię, że pokażę, że nauczę. Ale teraz widzę, że taka całkiem głupia nie byłam – mogłam się spodziewać braku oczywistych rezultatów. Więc i o to zadbałam . Jak? – spytacie pewnie. Ano właśnie wchodząc w starą, znaną śpiewkę, tę, o której jest ten „odcinek” Walkirionoweli – BRAK OCZEKIWAŃ. Nie zafundujesz sobie rozczarowań, gdy niczego nie będziesz oczekiwać. Nic Cię tak naprawdę nie zaboli – gdy niczego nie będziesz oczekiwać, niczego Ci nie będzie brakować – gdy nie będziesz mieć oczekiwań. I jednocześnie – każdy rzucony ochłap jest powodem do radości. Bo przecież nie musiał – a rzucił.
Tak więc stałam się samowystarczalnąnieoczakującąniczegoicieszącąsięzwszystkiego ŻONĄ.
Znacie kobietę, która w ciąży nie miała żadnych zachcianek? To ja. Ani razu nie miałam zachcianki. Oczywiście rozumianej potocznie – czyli leży sobie Walkiria rozłożona na kanapie, gładzi swój ciężarny brzuszek i głośno się zastanawia: ”Na co mam teraz ochotę? Ogórki kiszone czy lody? A może pizza?”   A obok mąż czekający tylko na spełnienie zachcianki ukochanej żony. Walkiria wiedziała, że nikogo poza nią samą jakieś jej GUPIE kaprysy nie obchodzą – więc jak już naszła taka straszna ochota – to brała ten brzucholek ze sobą i kupowała to, na co miała ochotę.  Tak było praktycznie z wszystkim i zawsze. Nie przesadzam, naprawdę tak było. Byłam traktowana inaczej, gorzej, znów nie zasługiwałam. Byłam jakimś takim tworem uczepionym ukochanego syna. Tworem który należy tolerować, ale nie należy kochać i ufać. Dlaczego? O tym za chwilę, warto poczekać.
Taki mały przykład – miłości do synowej mi się nasunął. Wakacje, ja w 7 miesiącu ciąży. Lato upalne jak cholera. Ponieważ dotychczas spędzaliśmy je pod namiotem, z racji mojego stanu oraz mającego się niebawem urodzić dziecka – zakupiliśmy przyczepę, tzw ping- pong. Pożyczyliśmy ją teściom na 2 tygodnie, sami mieliśmy w niej zamieszkać zaraz po ich pobycie. Przyjechaliśmy wcześniej, w sobotę, zaraz po pracy. Pogoda była piękna, szkoda było każdej chwili spędzonej w mieście. Tak więc zadzwoniliśmy, że jedziemy, żeby niespodzianki nie było. Przyjechaliśmy – teściowa pakuje, sprząta, uwija się jak w ukropie, a w cieniu, na leżaczku leży teść. Ten to miał całe życie all inclusive. Ja się pomoczyłam w  wodzie, wysłuchałam „dowcipów” teścia na temat podnoszącego się niebezpiecznie poziomu wody w jeziorze z powodu mojej tam obecności i nastał wieczór. Hmm… pora do spania. Się rozglądam za szanownym małżonkiem, co by poprosić o przyniesienie pościeli z samochodu, bo OCZYWISTYM wydawało mi się, że z racji posiadania w przyczepie miejsca do spania tylko dla 2 osób – przypadną one kobietom. Zwłaszcza, że jedna to "2w1" niejako. O ludzka naiwności… Przecież to nie jebajka, to codzienność Walkirii. Okazuje się, że w przyczepie już śpi teść. I co z tego? – powiedziałby każdy normalny człowiek i tak sobie pomyślała Walkiria. Obudzić i przegnać na stosowne miejsce, jeśli sam nie ma refleksji.
Ano to, że w tej rodzinie jak w tej piosence „Stary niedźwiedź mocno śpi, Stary niedźwiedź mocno śpi, My się go boimy na palcach chodzimy, Bo jak wstanie to nas zje…” Szczerze mówiąc – do dziś nie zgłębiłam rodzinnej tajemnicy – CO takiego on miałaby zrobić, CZEGO oni się tak bali.
Jaki był finał tej historyjki? Ano prześmieszny, bardzo. W naszej przyczepie nocowali teść i teściowa. A co z  Walkirią i Jej dzieckiem w brzuchu? Ano razem z szanownym małżonkiem spaliśmy w aucie. Hmm… w polonezie. Kto miał, ten wie, jaki to komfort. Złożone tylne siedzenia (przednie się nie składały) i my częściowo na nich, częściowo w bagażniku, częściowo na zewnątrz. No tak – bo stopy to już się mi nijak nie mieściły. Przez ten GUPI brzuch oczywiście tyle miejsca zajmowałam. Jakbym chudsza była, to bym w nocy spała. Bo ja nie spałam, oczywiście. Po pierwsze z powodu dyskomfortu (która była w ciąży, to wie jak się musiałam czuć) po drugie z powodu nasuwającej mi się przed oczy wizji, że oto ktoś będzie chciał usłużnie zamknąć uchylony bagażnik i upierdzieli mi stopy. To był kolejny moment, który powinien dać mi jasną odpowiedź jakie było miejsce w tej rodzinie.
Wtedy tylko do mnie dotarło, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc w tej rodzinie, jeśli w jakikolwiek sposób koliduje to z ich komfortem. Zrozumiałam, że muszę liczyć tylko na siebie. Co gorsze, zaczęło kiełkować tez podejrzenie, że to samo może dotyczyć naszego dziecka. Czyli znów powrót do "starych" warunków - ja sama przeciwko złu. No i dziecko - jego nie dam skrzywdzić, to pewne.
To był też moment, od którego zaczęłam tracić szacunek dla mojego męża. Jako męża, ojca i po prostu – mężczyzny. Jak bardzo trzeba być pozbawionym jaj, żeby dopuścić do takiej sytuacji? Jak bardzo słabym trzeba być, by nie zareagować. Jak naiwną i głupią trzeba być, by liczyć jeszcze po czymś takim na normalnie funkcjonujący związek?
Zastanawiałam się dość długo – skąd w takim razie to ciepłe przyjęcie, skąd to odczucie, że zostałam zaakceptowana, skąd poczucie bycia członkiem rodziny?
Teściowa i jej entuzjazm były łatwiejsze do rozszyfrowania. Stałam się dla niej po prostu jedyną osobą, na której pomoc i wsparcie zawsze mogła liczyć.
Ale teść? Jakiż miał powód ten  socjopata, by udawać, że mnie akceptuje? Odpowiedzi sam udzielił, nie tylko mnie, ale szerszemu gronu. Na imieninach, pod lekkim wpływem alkoholu naszła go nagle ochota do zwierzeń. I wszyscy mieli okazję usłyszeć, że „Jemu to naprawdę ulżyło, jak jego syn zaczął się spotykać z Walkirią. Bo wcześniej, to żadnej dziewczyny nie przyprowadzał do domu. I zrodziły się w mojej głowie podejrzenia, że on może pedał jakiś”.
No tak – zapomniałam napisać , że mój teść raczył wszystkich nieustannie swoimi 2 obawami dotyczącymi mającego przyjść na świat jedynaka – że może być rudy albo pedałem być. (Bardzo przepraszam za tego „pedała”, ale tak właśnie mówił i uważał mój teść).
Tak więc EUREKA!!! Byłam tolerowana jako ta, która swą obecnością udowodniła, że jedynak  pedałem jednak nie jest. No i ta ciążą – znaczy się, że i prawdziwym mężczyzną jest.
Chociaż pewne rozczarowanie trzeba było przełknąć.

13/03/2012     „Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom”   Rozdział 2: „Żona to nie rodzina”.




To nieprawdopodobne, jak bardzo sami siebie potrafimy ograniczyć, jak bardzo pozwalamy na to innym ludziom. Jak bardzo ja pozwoliłam.
 I jak ogromną jest potęga intuicji, podświadomości. Patrząc wstecz widzę, że moje funkcjonowanie w tej „rodzinie” było swoistą sinusoidą. Gdy do głosu dochodził rozsądek, zaczynałam słuchać intuicji – to było jak spadanie windą z uszkodzonymi hamulcami w dół. Panika, świadomość, że nie ma ratunku, że nie będzie happy end’u, że nadciąga nieunikniona tragedia. I wtedy MUSIAŁAM coś zrobić. I robiłam to, co było najprostszym rozwiązaniem, niestety nie zmieniającym tak naprawdę sytuacji na lepsze. Zapominałam, wypierałam, usprawiedliwiałam. Byłam w tym naprawdę świetna. Ale to, w odróżnieniu od szybkości spadania było jak mozolne wspinanie się po stromych schodach z plecakiem pełnym kamieni. Podobnie jak Syzyf, bo po kilku takich „rundkach” już wiedziałam, że w momencie, gdy osiągnę szczyt schodów, znów polecę w dół. Na dodatek obserwowałam wyraźną eskalację – winda spadała coraz szybciej, a wdrapywanie się było coraz wolniejsze.
Pewnej nocy, jakieś 2-3 miesiące po ślubie, a więc już w zaawansowanej ciąży, obudziłam się przerażona. Nie pamiętałam, co mi się śniło, ale po głowie tłukła mi się uporczywie piosenka. Mam takie natręctwo – muszę wtedy wyjaśnić sprawę, nie przestaję. I nagle doznałam olśnienia – to była „Kołysanka” Krzysztofa Komedy z „Rosemary’s Baby”. Ta melodia i wokal Mii Farow mnie przeraża, płynie z niej takie pogodzenie się z okrutną rzeczywistością, poddanie się jej. To był ten moment, gdy zrozumiałam, że oto sprowadzę na świat dziecko, które będzie się wychowywało w chorym, pozbawionym miłości otoczeniu. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby tak się nie stało, żeby dziecko nie odczuło braku miłości, żeby nie czuło się tak jak ja – GORSZE.
Tak bardzo pragnęłam, aby to była dziewczynka. Nie jestem jakoś specjalnie wierząca, ale wtedy błagałam Boga o córkę. Wtedy tłumaczyłam sobie to dążenie że „dziewczynki są fajniejsze, cieplejsze”, teraz myślę, że bałam się, że jak urodzi się chłopiec, to będzie podobny do niego. I do jego ojca.
Modlitwy zostały wysłuchane. I to była zdaniem teścia i męża ogromna porażka, że niestety nie chłopiec. No nie spisałam się; a kurdesz, przecież już w podstawówce na biologii uczą, że to od mężczyzny zależy płeć dziecka. Ale co tam…
Jesienią wczesnym rankiem pojawiły się bóle, ponieważ nie wiedziałam czy to JUŻ – nie budziłam męża („Niech sobie pośpi”). Jasssne – jakby to on miał za chwilę w bólach rodzić. Po 2 godzinach uznałam, że to jednak chyba „już”, obudziłam męża, zawiadomiłam lekarza i pojechaliśmy do szpitala. Okazało się, że rzeczywiście „już” i to bardzo już – rozwarcie na 4 cm, a skurcze coraz częstsze. Rodziłam sama, mąż nie chciał uczestniczyć w porodzie pomimo moich próśb. Rozumiałam, że nie chce patrzeć na sam poród – nikt go przecież nie zmusza do zaglądania mi wtedy w krocze – ale chodziło mi o towarzyszenie mnie i córce w tym ważnym momencie. Nie i koniec. Tak więc towarzyszył mi mój ulubiony ginekolog; to jego dłoń ściskałam podczas skurczów, to on razem ze mną usłyszał pierwszy krzyk mojej córki i to on widział jak mała po raz pierwszy spojrzała mi w oczy swoimi ogromnymi granatowymi ślepkami, westchnęła i zasnęła na moich piersiach. Wszystko to z powodu egoizmu ominęło mojego męża. Ba, sprawy posunęły się nawet dalej – z powodu egoizmu swojego ojca (który nawalił się jak działo i „zapomniał” przekazać synowi radosną nowinę) ojciec dziecka dowiedział się, że jest ojcem jako jeden z ostatnich – jakieś 2 godziny po porodzie. Znamienne.
Następny dzień po porodzie - nawał pokarmu, piersi jak kamienie, płacz głodnego dziecka i moja bezradność. I na to wszystko wchodzi zdecydowanie „wczorajszy” tatuś i co mówi? Nie, nie było żadnego „Kochanie, jak się czujecie?” albo „Taki jestem szczęśliwy”. Nie, mój mąż wszedł i zapytał: „Dlaczego ona ma czarne włosy?” Jak Boga kocham – gdybym wtedy miała jakieś narzędzie zbrodni w zasięgu ręki – zabiłabym go. Nie odezwałam się ani słowem, z trudnej sytuacji wybawiła nas pielęgniarka, która wyrzuciła tatusia (zakaz odwiedzin z powodu grypy był). Przepłakałam całą noc. Bezgłośnie, tuląc małą.
Po powrocie do domu sprawy wyglądały następująco – szanowny tatuś nie wziął dziecka na ręce, nie mówiąc już o jakiejkolwiek „obsłudze” przez 3 miesiące. Nie przesadzam – tak właśnie było. Teściowie doskonale rozumieli jego tłumaczenie – „Boi się, że jej zrobi krzywdę”. No ja nie zrozumiałam do dziś. Boże, jak ja bardzo się tego wtedy wstydziłam. Robiłam wszystko, by to ukryć i skutecznie mi się to udawało; znów sama siebie krzywdziłam, znów udawałam, że tego nie ma . Znów. Wiedziałam, że muszę sobie radzić sama, że JA muszę. Zdałam się wtedy na instynkt i to była najlepsza decyzja. 24 godziny na dobę z córką. Praktycznie bez żadnej pomocy. Karmienie co 3 godziny, mała prawie nie spała w dzień. Pamiętam, że gdy jnm wracał późnym popołudniem z pracy, to kładłam małą koło niego i biegłam do łazienki wziąć prysznic. Łazienka była za ścianą naszego pokoju, myłam się z prędkością ponaddźwiękową, słysząc obłędny płacz małej. Oczywiście jak wracałam – pretensje o wszystko, jakbym co najmniej specjalnie zza ściany zmuszała ją do płaczu. Zaciskałam zęby i właściwie funkcjonowałam jak samotna matka. W domu pełnym ludzi.
Moja córka, wszystko co z nią związane - tu byłam nieustępliwa, tu znajdowałam siłę na opór, tu się nie poddawałam. To stało się przyczyną jawnego konfliktu z teściem.
Byłam bardzo kochającą, ale jednocześnie konsekwentną i wymagającą matką. Ale jedna sprawa nie podlegała dyskusji – ZERO PRZEMOCY. Wszyscy dokoła mieli to zakomunikowane, żeby nie było nieporozumień. Poza tym – od karania są rodzice i to też nie podlegało dyskusji. Konflikt z teściem wybuchł o papierosy, a właściwie popielniczkę. Córka z uporem maniaka pakowała łapy do popielniczki dziadka, raz nawet wpakowała sobie pety do buzi. Błe… Walczyłam konsekwentnie, ale wiecie, 3-latka ma zdolność do dematerializowania się z szybkością światła. No i kiedyś słyszę wrzask teścia i odgłos uderzenia. Okazało się, że mała chciała pogrzebać w popielniczce, która stała na oparciu fotela, i w efekcie popielniczka wylądowała na podłodze. Mój teść stwierdził, że ona specjalnie, jemu na złość to zrobiła, więc się na nią rozdarł i walnął w tę małą, chuda rączkę. Ona biedna tak się wystraszyła, że nawet się nie rozpłakała. Stała taka przerażona.
Widziałyście pewnie na jakimś filmie przyrodniczym, jak naciera rozjuszony bawół – tak właśnie wyglądałam. Resztkami siły woli opanowałam się, by mu po prostu nie przywalić, tak od serca, jak matka w obronie dziecka potrafi. Z odległości kilku centymetrów od jego twarzy wysyczałam, że jak jeszcze raz dotknie mojego dziecka, to pożałuje. I że w takim razie, jak tak mu obecność dziecka przeszkadza i taka cholera złośliwa jest – to nie będzie wchodziła do ich pokoju. Ma jej nie wołać, ja nie pozwolę jej wchodzić – nie będzie problemu. Reakcji męża (zgodnie z moimi przewidywaniami) nie było. Boshe… i kto tu był głową rodziny? Ba, my chyba nie byłyśmy jego rodziną. Upss… ja na pewno. Nawet to kiedyś wyartykułował publicznie: „Żona to nie rodzina. To obcy człowiek”. Ciekawe, że o sobie – jako mężu – tak nie myślał.
Ale wracając do meritum – to był ten moment, gdy rozpoczął się otwarty konflikt pomiędzy mną a teściem. Byłam pierwszą osobą, która ośmieliła się mu sprzeciwić. Takie NIC śmiało tak się zachować? – widziałam to wypisane na jego twarzy. Tak, właśnie tak. I nie odpuszczałam nawet na centymetr. Na dodatek w takim samym duchu wychowywałam córkę – o czym dużo później miał okazje się przekonać.
Walkiria – zła, niedobra, całkiem popsuta, GUPIA baba. Taaak… Baba – tak się w tej rodzinie mówi na kobiety. Nie szanuje się ich, deprecjonuje, upokarza i krzywdzi. I czerpie się z tego socjopatyczną przyjemność. Takie życie miała moja teściowa. Przepraszam – ma nadal, bo po śmierci męża „obowiązki” przejął ukochany syn. Na niej to się skończy, z nas – córki i mnie – już nie zrobi kolejnych ofiar. Po Jego trupie, że nie.
Jakże wzbogacił się mój słownik o nowe pojęcia w czasie, gdy zaczęłam postrzegać rzeczywistość: socjopata, mizoginista, zespół urojeniowy. Kiedyś oglądałam o tym filmy. Teraz grałam pierwszoplanową rolę kobiecą, w realnym życiu, a nie na ekranie. Myślałam, że to połączenie kina familijnego i historii miłosnej. A to dramatem się okazało. Na szczęście to ja zadecydowałam, jakie będzie zakończenie.
Jak pisałam wcześniej – takie pisanie, to jak potrącenie klocka domina – przewracają się kolejne i kolejne. Tak wracają do mnie wspomnienia. I szczerze mogę napisać, że od człowieka, którego pokochałam, za którego wyszłam za mąż, z którym mam dziecko – nic mnie w życiu dobrego nie spotkało. To nie żal, rozgoryczenie – to precyzyjne określenie stanu istniejącego przez blisko 20 lat. Pokochałam socjopatę. Zapłaciłam za tę miłość wysoką cenę, ale przeżyłam i wydostałam się na wolność.  Pomimo tego wszystkiego, co mi po drodze zafundował, a co pokrótce opisze później – udało mi się nie zwariować i nie stracić wiary w siebie.

17/03/2012      „ Chciałam tylko mieć szczęśliwy dom.”  Rozdział 3: „Kim jest ta kobieta w lustrze?”




Zanim „pociągnę” ciąg dalszy wspomnień z „frontu” chwileczkę nawiążę do mojego poprzedniego posta. Miałam okazję troszkę opinii wysłuchać i nasuwa mi się taki wniosek, że niestety część mężczyzn nie bardzo rozumie, co tak naprawdę znaczy założenie własnej rodziny.  A przecież te trzy słowa mówią wszystko. Przynajmniej kobiecie mówią wszystko. Oznacza to (w olbrzymim uproszczeniu), ze oto dwoje kochających się ludzi postanawia zbudować coś nowego, własnego, rządzącego się przez nich wytyczonymi regułami.
Rodzice obojga startujących w nowe życie powinni umieć się zachować – przede wszystkim uszanować ich autonomię. Nie wtrącać się, dać im samym budować swoje życie po swojemu. Uczyć się na swoich błędach, jeśli nie umieją na czyichś. A mężczyzna i kobieta zakładający rodzinę, czy wchodzący po prostu w związek, powinni (jeśli dotychczas tego nie zrobili) – przeciąć pępowinę.
Nic tak nie dodaje skrzydeł kobiecie, jak pewność, że zawsze, w najtrudniejszej nawet sytuacji, u jej boku stoi mężczyzna, który wesprze w razie potrzeby. I vice versa.
I nic z kolei tak nie niszczy związku jak chłoptaś, który nie rozumie, że już dawno został od cyca mamy odstawiony. Na tym polega dojrzałość, która chłopca zamienia w mężczyznę – staje się samodzielny i odpowiedzialny; czy będąc w związku, czy żyjąc samotnie. Nie wszyscy ten poziom osiągają, niestety.
Ale wracając do „ad remu” – nie dawały mi długo, bardzo długo spokoju pytania  „Jak to się stało? Kiedy się na to zaczęłam zgadzać? Dlaczego na to pozwoliłam?”
Co takiego jest ze mną nie tak, że atrakcyjna, pewna siebie i wykształcona kobieta tak zupełnie nie radzi sobie z człowiekiem, którego kocha. Bo to nie był krótkotrwały związek, to trwało ponad 15 lat i pomimo iż było coraz gorzej – ja wciąż nie miałam powodu, żeby to zakończyć.
Teraz wiem, że to jest właśnie to powolne gotowanie żaby. Właśnie to.  Godziłam się na tak wiele. A on czując moją bezradność upokarzał mnie coraz mocniej.
Wyrzygam to dziś z siebie po kawałku, dość mam udawania, że to się nie działo. Działo się i ja na to pozwoliłam.
Pozwolę sobie tu, na początku wkleić coś, co piszę już po skończeniu tego tekstu. Takie czary. Otóż pisałam ten tekst przez przeszło dwa dni. Wiedziałam, że będzie trudno, ale nie myślałam, że aż tak. Że przyznanie się do przyczyny jest tak organicznie trudne do zniesienia. Tak właśnie było. Pisałam dwa zdania i przestawałam. Nie mogłam się skupić, nie potrafiłam pisać tak jak zwykle – spontanicznie i bez zastanawiania się. Nie tym razem. Wyszarpywałam każde zdanie, walczyłam sama ze sobą.
Wiesz jak czuje się kobieta, której mąż nigdy z własnej woli nie przytulił? Nie powiedział miłego słowa? A powinnam, cholera, zauważyć, że tak samo zachowywał się teść wobec teściowej. Nigdy żadnego miłego słowa – powiecie, że to niemożliwe. Możliwe, zapewniam. Teraz sobie uświadomiłam, że nie przypominam sobie, żeby jnm kiedykolwiek użył wobec mnie jakiegokolwiek zdrobnienia. Takie zachowanie powodowało, że cały czas czułam, że NIE ZASŁUŻYŁAM, że NIE DOŚĆ SIĘ STARAŁAM, że WCIĄŻ ZA MAŁO, że nadal NIE DOŚĆ DOBRA.
Wiesz jak czuje się kobieta, za którą obcy mężczyźni oglądają się na ulicy, a własny mąż nie obdarza najmniejszym komplementem? Ja udawałam, że wcale mnie to nie rani, że to nie jest przecież najważniejsze. Nie czułam konieczności potwierdzenia swojej atrakcyjności w oczach innych mężczyzn, po prostu potrzebowałam jakiegokolwiek potwierdzenia, że jestem atrakcyjna dla męża. Cokolwiek na siebie założyłam, cokolwiek kupiłam – zawsze było krytykowane. Z czasem doszłam do takiej wprawy, że potrafiłam przewidzieć, co się nie spodoba, jakimi słowami zostanę skrytykowana. Za chuda, za gruba, piersi za małe, za duże – nie ma opcji „zadowolony”, zawsze coś nie pasuje.
Wiesz jak czuje się kobieta, która pomimo swojej inteligencji i mądrości jest publicznie przez własnego męża deprecjonowana? Najpierw usiłowałam z tym walczyć, potem to ignorować. Udawałam, że to nie ma znaczenia, że przecież wiem, że to nieprawda i to jest najważniejsze. Dość długo tak samą siebie oszukiwałam – że jestem silna i spływa to po mnie. Nic nie spływało – powoli sączyło się i zatruwało moje poczucie własnej wartości. Wstydziłam się tego – że tak jestem traktowana i pozwalam na to.
Wiesz jak czuje się kobieta, która pracuje równie ciężko jak mąż, jednocześnie studiuje, opiekuje się córką i domem i mimo tego jest traktowana jak pasożyt? Ooo… tu mogłabym książkę napisać. Tytuł „Walkiria – tania siła robocza i biała niewolnica na usługach rodziny XXX”. Za naiwność w tym temacie zapłaciłam i płacę wysoką cenę. Będzie okazja szerzej o tym napisać (ku przestrodze) później.
Wiesz, jak czuje się kobieta, której mąż w najmniejszy sposób nie angażuje się w opiekę nad dzieckiem? Bez względu na to w jakim jest wieku. Taki sam chłód emocjonalny, jak w stosunku do mnie. Gdy okazuje się, że córka może cierpieć na poważną chorobę – on wszystko wypiera i bagatelizuje. W ciągu 7 lat (tyle już czasu trwa „doglądanie” choroby) jeden raz poszedł z nami do lekarki. Nie ma czasu, ma ważniejsze sprawy na głowie. Takiego zachowania się nie zapomina i nie wybacza, nigdy.
Ja to wszystko wiem już od dawna. To i wiele innych rzeczy, które zostały mi „ofiarowane” przez męża. Nigdy wcześniej tak naprawdę powoli, chronologicznie i uczciwie nie spojrzałam na to, co działo się w moim małżeństwie. Dlaczego? Bo wiedziałam, że gdybym to zrobiła, to musiałabym zareagować.  A reakcja mogłaby być tylko jedna – odejście od niego. Dlaczego tego nie zrobiłam? Bo jak w tytule – chciałam mieć szczęśliwy dom. Trochę mi czasu zajęło zrozumienie, że ważniejsze jest, bym to ja była szczęśliwa. I że nie osiągnę tego pozostając w tym chorym uzależnieniu.  
Pamiętam takie zdarzenie, jakaś impreza u nas, bliscy znajomi, rozmowa zeszła na temat zdrady. Rozpętała się ożywiona dyskusja nt „Czy można i warto zdradę wybaczyć”. Ile ludzi, tyle opinii – jedne mniej inne bardziej radykalne. I nagle odzywa się mój wtedy jeszcze mąż i mówi „Tylko idiota przyznaje się do zdrady. Ja, choćby mnie w łóżku z kochanką nakryto, to szedłbym w zaparte.” Ciszę, która zapadła po tych słowach można było kroić nożem. Długo nie mogłam zapomnieć tych spojrzeń, które ukradkiem na mnie rzucano. Oczekiwano po mnie reakcji, która nie nastąpiła. Dlaczego nie nastąpiła? Bo ja już dawno to wiedziałam. Że nie mogę ufać, że nigdy nie dowiem się prawdy, że jeśli będzie miał w tym interes, to będzie kłamał w żywe oczy. Ale to, że on to głośno, przy znajomych wyartykułował dało mi jasny przekaz – ON WIE, ŻE JA WIEM. Wie i właśnie posunął się z premedytacją o krok dalej. Nie chciałam się dowiedzieć, co będzie dalej. Powiedziałam sobie, że dość. Że już wystarczy, że więcej nie przyjmę na siebie.
To wtedy zaczęłam od niego odchodzić tak wyraźnie, że sam to zauważył. Nie tak dosłownie odchodziłam, ale emocjonalnie i mentalnie. Miałam swój świat, zawodowy i prywatny, do którego z premedytacja przestałam go dopuszczać.
Zaczęły powoli w mojej głowie przedzierać się pytania: Co dalej Walkirio? Po co Ci to?
Po raz pierwszy spróbowałam uczciwie spojrzeć na to, co już od dawna nie było związkiem. To był bardzo bolesny proces, gdyż musiałam dokonać swoistego gwałtu na moim własnym spojrzeniu na samą siebie. To tak jakbym stanęła naga na środku ruchliwej ulicy. Ale poczułam, że muszę to zrobić, bo jeszcze chwila i będzie za późno. Przekroczę magiczną granicę, za którą już nie ma nic.
Cóż było takiego tragicznego w tym procesie spoglądania na samą siebie? Przed czym tak się broniłam? Przed przyznaniem się, że obraz mojego małżeństwa, a przede wszystkim męża - ten, który miałam w głowie i który próbowałam „sprzedawać” na zewnątrz – to zwykłe oszustwo. Nie ma go, nigdy nie istniał. Nie ma tej silnej Walkirii, która jest tak świetnie zorganizowana, że dźwiga z uśmiechem na swoich barkach problemy swoje, dziecka i męża. Nie ma Walkirii, która jest taka samodzielna, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, z wszystkim sobie radzi sama. Nie ma Walkirii, której nie dotyka to, jak jest traktowana przez męża i jego rodzinę. Nie ma Walkirii, która jest SILNĄ KOBIETĄ. Nie ma, została stworzona na potrzeby PR. „Ubierałam się w nią” codziennie, machinalnie. Wstawałam rano i ona już czekała, jak rzucone na podłogę ubranie z poprzedniego dnia. Zakładałam ją na siebie i udawałam, że to ja. Taki pancerz – by nie myśleć, by nie zwariować, by nadać sens i rangę.
Tak, tak – jam to kiedyś popełniła – w chwili olśnienia, podczas jednej z naszych formowych dyskusji napisałam coś, co jest cechą charakterystyczną mojego i podobnych mi kobiet postępowania. My nawet gniotowi potrafimy nadać rangę.
Może ktoś zapytać – po co to udawanie? Ano po to, żeby głośno nie powiedzieć tego: Stałam się ofiarą. Po raz kolejny w moim życiu. A nie tak miało być, nie to sobie obiecywałam. Przecież mówiłam, że nigdy więcej, że nie pozwolę.
Przyznanie się przed samą sobą do tych jakże oczywistych faktów było tak bolesne, że wolałam udawać, że tego nie ma, że nie jest aż tak źle.
Udawałam, że wierzę, że on może się zmienić, że się opamięta, że kocha i że w końcu zrozumie. Bardzo długo broniłam się przed myślą, która w końcu zakończyła tę chorą projekcję pobożnych życzeń : Że on czerpie przyjemność z tego, jak się nade mną pastwi.
Że nie ma tego zagubionego, skrzywdzonego i chcącego zmienić się mężczyzny. Jest socjopata, którego celem jest zniszczenie mnie. I częściowo już się to stało. Nieprzekraczalna  (w moim mniemaniu) granica już dawno została przekroczona i to po wielokroć. Pozwoliłam na to. Nie będzie happy end’u, bo nigdy nie miało być.
Współtworzyłam i współuczestniczyłam w oszustwie – to musiałam sobie jasno powiedzieć. I zadać wiele bolesnych pytań – Kim jestem, skoro pozwalam tak się traktować? Czy to moja wina? Czy nie powinnam dalej walczyć? Dlaczego znów porażka?
Jak długo można żyć w takim „czymś” i nie zwariować? Nie wiem, może da się całe życie?
Zastanawiam się jak długo ja bym czekała, gdyby nie gwałtowny zwrot akcji. Czy znalazłabym siłę, by odejść, czy godziłabym się na dalsze przesuwanie granicy?
Na szczęście te pytania i wątpliwości już mnie nie dotyczą. Uwolniłam się, uciekłam do przodu i już nikt i nic mnie nie zatrzyma. To już przeszłość.
Po co to wszystko? To grzebanie patykiem w zabliźnionej już ranie, oglądanie wszystkiego jak pod mikroskopem? Ano po to, żebyś Ty nie musiała czekać tak długo jak ja. Żebyś nie musiała czekać do momentu, do którego ja czekałam. Bo ja musiałam stanąć na krawędzi, dosłownie. Zrozumiałam, że albo ja albo on – nie można pogodzić naszych potrzeb. Taka byłam oporna w przejrzeniu na oczy, że prawie nie zauważyłam, że umieram, że znika ta Walkiria, którą byłam przed poznaniem jnm – wesoła, pełna energii, ufająca ludziom i pełna chęci do życia.
Zastanów się, czy Twoim udziałem nie są te same zachowania, mechanizmy, doznania. Zastanów się, czy chcesz czekać z podjęciem decyzji i czy jesteś pewna, czy kiedykolwiek nastąpi „odpowiedni” moment. Ja ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że żałuję każdego dnia, który zmarnowałam tkwiąc w tym układzie.  Szkoda, że tak długo czekałam, dawałam kolejne szanse i oszukiwałam samą siebie. Ale cóż, lepiej późno niż wcale – co do tego też nie mam wątpliwości.
W takim właśnie momencie – już w świadomości, ale jeszcze z niepodjęta decyzją – zostałam zaskoczona przez wydarzenia, których początek nastąpił przeszło 2 lata temu. Piekło na ziemi. A myślałam, że gorzej już być nie może.
P.S.
Upsss… to nie wszystko, jest pewna rzecz, której jeszcze nie opisałam, o której się nie dyskutuje publicznie w naszym kraju; ba, nawet w wąskim, zaufanym gronie kobiety niechętnie poruszają ten temat – seks. A właściwie jego ciemna strona. Obiecałam sobie, że nie pominę tego tematu i tak będzie – dla mnie i dla tych z Was, których te same doświadczenia dotknęły. Nie odpuszczę, bo to był jeden z moich największych „wstydów” .  A nie moim wstydem powinien być.  


01/04/2012     Oziębła suka czy kurwiąca się z wszystkimi – wybór NIE NALEŻY DO CIEBIE – Rozdział pierwszy: Odwrócenie przypowieści o Samsonie.






Ależ ciężko szło mi pisanie tego fragmentu. Ale przecież wiedziałam, że tak właśnie będzie. Znam tez siebie i wiedziałam, że jak zapowiem napisanie o tym temacie – nie ucieknę od tego.

Proponuję, zanim przeczytasz to, co mam do napisania o sobie – przeczytaj ten raport. Ogromny szacunek dla autorek za tak rzetelne i uczciwe podejście do sprawy, nie spotkałam się dotychczas z publikacją tak dogłębnie analizującą temat. I tak bezwzględnie obnażającą złą wolę decydentów. Wstyd Panowie i Panie, wstyd.
http://www.feminoteka.pl/downloads/raport2011www.pdf
Ogromne podziękowania (to już kolejny raz) dla wyjątkowego człowieka. Takiego, który zna mnie tak, że jak wspomniałam, że chcę pisać o seksie w tym moim chorym związku – podesłał właśnie tego linka. Domyślił się. Dziękuję.
Aby łatwiej nam było dobrze się zrozumieć – wkleję fragment, który bezpośrednio dotyczy tematu. Pozwolę sobie wytłuścić to, co najbardziej odnosi się do mnie.
Statystyki pokazują, że najczęstszym rodzajem gwałtu jest gwałt w małżeństwie lub w bliskiej relacji niemałżeńskiej. Nie ma jednak na ten temat wielu badań, ponieważ kobiety boją się zgłaszać gwałt małżeński na policję w obawie przed konsekwencjami ze strony sprawcy, gdyż bardzo często są ofiarami długotrwałej wieloczynnikowej (ekonomicznej, psychicznej i fizycznej) przemocy. Cytowany wcześniej raport OBOP z roku 2007, w akapicie dotyczącym charakterystyki ofiary na podstawie deklaracji sprawców, również pokazuje, że sprawcą przemocy seksualnej w 78% jest mąż. W Polsce przestępstwo gwałtu małżeńskiego jest otoczone aurą wstydu i powszechnym milczeniem ze względu na bardzo silnie zakorzenione stereotypy dotyczące ochrony prywatnego życia i „małżeńskiego obowiązku”. Stereotypy te są spotykane zarówno w społecznościach lokalnych, w postawach osób z najbliższego otoczenia ofiary, jak i w postawach pracowników policji, służby zdrowia, instytucji i organizacji pomocowych, czyli właściwie na wszystkich poziomach. Wyrażane są one w opiniach dotyczących prowokacyjnego zachowania lub stroju ofiary czy „poszanowania” prywatności, np. „lepiej się nie mieszać w cudze sprawy domowe”, „sama tego chciała”, „mąż bierze sobie, co jego”. Joanna Piotrowska pisze o stereotypizacji przemocy następująco: „Jeśli chodzi o stereotypy związane z przemocą w rodzinie wobec kobiet, czyli przemocą męża wobec żony (partnera wobec partnerki), to najbardziej rozpowszechniona (19%) jest opinia, że nie istnieje coś takiego, jak gwałt w małżeństwie polegający na zgwałceniu żony przez męża. W dalszej kolejności badani podzielają opinię, że w małżeństwie nie istnieje prywatna własność i mąż ma prawo robić z rzeczami żony, co zechce (14%), że jeśli mężowi/partnerowi zdarzy się uderzyć żonę/partnerkę, to jeszcze nie jest to przemoc (11%) i że, gdy w domu dochodzi do kłótni, obrażanie żony/partnerki przez męża/partnera i wyzwiska pod jej adresem są czymś normalnym (7%)”Gwałt w małżeństwieGwałt w małżeństwie to termin opisujący przemoc seksualną wobec kobiety, której sprawcą jest mąż lub były mąż. Do gwałtu może dojść przy użyciu siły fizycznej, groźby użycia siły wobec ofiary czy osób trzecich (np. dzieci), w wyniku wcześniejszych aktów przemocy ze strony sprawcy, które powodują, że ofiara ma realne powody, żeby bać się odmówić. Żona doświadcza gwałtu ze strony męża nie tylko wtedy, gdy seks poprzedza awantura i przemoc fizyczna, w wyniku której kobieta traci możliwość obrony. Gwałtem jest także taka sytuacja, w której kobieta zgadza się na współżycie ze strachu przed konsekwencjami własnej odmowy.  Pojęcie rodziny w kulturze Zachodu początkowo obejmowało cały stan posiadania mężczyzny, w który wliczano również jego żonę i dzieci. Kobieta przez stulecia traktowana była jako przedłużenie mężczyzny. W mentalności wielu mężczyzn i kobiet ten rodzaj myślenia pokutuje do naszych czasów. Mężowska władza dotyczy także prawa dysponowania seksualnością żony. Bardzo ostrożne szacunki sugerują, że 14% zamężnych kobiet doświadczyło gwałtu ze strony męża. Przestępstwo gwałtu w małżeństwie, poza ekstremalnymi sytuacjami przemocy, w praktyce nigdy nie jest zgłaszane przez kobiety. Poza wstydem i lękiem przed wtórną wiktymizacją ze strony służb pomocowych, powodem jest wciąż żywe przekonanie społeczne, że seks w małżeństwie jest obowiązkiem kobiety. Oznacza to, że partner ma prawo domagać się współżycia i wiele kobiet nie widzi w tym nadużycia. Prawo wielu krajów (w tym polskie) mówi inaczej, co nie zmienia faktu, że kobiety w małżeństwie są tak samo narażone na ryzyko gwałtu jak każda inna grupa. Przekonania społeczne zmieniają się o wiele wolniej niż akty legislacyjne. Wielu ludzi, w tym także osoby reprezentujące służby pomocowe, uważa, że gwałt w małżeństwie jest „mniej niszczący” dla ofiary niż gwałt dokonany przez obcego. Badania pokazują jednak, że tak nie jest. Ofiary gwałtu w małżeństwie są narażone na ryzyko wielokrotnego gwałtu. W badaniach, w których uczestniczyły ofiary gwałtu ze strony męża, większość podawała, że nadużycie zdarzyło się więcej niż jeden raz, 1/3 badanych była zgwałcona ponad 20 razy w trakcie trwania związku. Ofiary gwałtu ze strony męża doświadczają cięższych i bardziej długotrwałych konsekwencji fizycznych i psychicznych niż kobiety zgwałcone przez obcego mężczyznę. Gwałtom w małżeństwie towarzyszą zazwyczaj inne formy przemocy – psychiczna, ekonomiczna, fizyczna. Przemoc psychiczna w związku zwykle nie jest rozpoznawalna przez ofiary. Sprawca stosuje ją poprzez kontrolę zachowania ofiary i stopniowe odbieranie jej autonomii w kolejnych obszarach życia. Zgodnie z teorią E Starka, opisaną prze B. Szymkiewicz: „Taktyki obierane w obszarze zniewolenia i kontroli bywają tak wyrafinowane, że ofiary zaczynają postrzegać sprawcę jako wszechwładnego i wszechobecnego, nawet jeśli racjonalnie zdają sobie sprawę, że tak nie jest. W ich przestrzeni psychicznej jest coraz mniej miejsca niezależnego od sprawcy, coraz mniej miejsca na własne myślenie, niezależny osąd sytuacji i samodzielne decyzje” . Podstawowe strategie i taktyki sprawcy przemocy psychicznej to zastraszanie, upokarzanie, umniejszanie wartości ofiary, izolowanie od otoczenia.
1. Zastraszanie i upokarzanie.
Zastraszanie jest dostosowane do ofiary, więc sprawcy nie zawsze muszą uciekać się do przemocy fizycznej. Mogą przywołać wspomnienie wywołujące strach, zagrozić ujawnieniem intymnych informacji o ofierze, skrzywdzić ulubione zwierzę, zniszczyć cenną pamiątkę itp. Zachowania te budzą w ofierze strach, potęgując poczucie izolacji i samotności.
2. Upokarzanie i umniejszanie
Obejmuje szeroki zakres zjawisk opisywanych jako przemoc psychologiczna, mogą to być np. wyzwiska, obelgi, prywatne i publiczne ośmieszanie czy obrażanie, podkopywanie wiary we własne siły i własną percepcję, wycofanie uczuć, bierne odrzucenie czy oczywiste kłamstwa, żeby pokazać, jak groźna może być konfrontacja. Istotna jest nie tyle siła pojedynczych aktów, co stała obecność tych zachowań w życiu codziennym.
3. Izolacja
Sprawcy izolują swe ofiary od kontaktów z innymi po to, by uniknąć ujawnienia tego, co robią, zwiększyć stopień zależności ofiar, odciąć je od innych źródeł informacji zwrotnych czy potencjalnej pomocy. Głównym celem oddziaływań sprawcy jest zniszczenie autonomii ofiary, więc wszystko, co może ją wspierać, będzie – z jego punktu widzenia – niebezpieczne. Inni ludzie stanowią ciągłe źródło „zagrożenia” dla systemu, który sprawca stara się stworzyć. Ofiara może uzyskać realne wsparcie i spotkać osoby, które będą podważały słuszność jego poczynań.
4. Kontrola
Kontrola służy bezpośrednio temu, aby podporządkować sobie partnerkę. Najczęściej stosowane taktyki to: wykorzystywanie jej zasobów dla własnych korzyści (np. korzystanie z jej zasobów finansowych, pracy, umiejętności społecznych), uniemożliwianie autonomicznego działania i ucieczki, wymuszanie zachowania, tak by pasowało do stereotypu kobiecości (np. ofiara ma się ubierać w określony sposób czy spędzać czas, działając na rzecz domu i rodziny itp.). Sprawcy mają dostęp do świata  ofiary. To właśnie osobista sfera poddana zostaje szczegółowej kontroli, np. telefony komórkowe, maile, rachunki bankowe, dzienniki. To zaledwie podstawowe przykłady przestrzeni przechodzących pod kontrolę partnera. Sprawca kontroluje ofiarę często pod pretekstem zazdrości: „Kocham cię tak bardzo, że nie mogę znieść tego, że chodzisz do pracy (i spotykasz tam innych mężczyzn), masz zajęcia, w które ja nie mam wglądu (i może mnie wtedy zdradzasz), jesteś niezależna (i możesz mnie porzucić)”. W naszej kulturze zazdrość traktowana jest jako forma miłości i w związku z tym wiele kobiet nie jest w stanie rozpoznać w tym przemocy. Niestosowanie się do reguł narzucanych przez sprawcę prowadzi do konsekwencji w postaci fizycznych napaści lub psychicznej przemocy. Ofiara doświadcza cierpienia, choć zwykle nie nazywa tego przemocą, stara się dostosować do oczekiwań partnera w nadziei, że gdy im sprosta, partner poczuje się bezpiecznie i zaniecha swoich napaści. Daje to efekt przeciwny: sprawca czuje się coraz bardziej bezkarny, a ofiara traci kolejne obszary wolności i niezależności, np. rezygnuje ze spotkań z osobami, których partner nie lubi lub obawia się (bo kończy się to nieprzyjemnymi sytuacjami), natychmiast po zakończeniu pracy wraca do domu (bo inaczej jest awantura), przestaje rozwijać się zawodowo (bo wyjazdy służbowe i szkolenia drażnią partnera), rozlicza się drobiazgowo z każdej podjętej przez siebie decyzji itp. W konsekwencji, aktywne intelektualnie i społecznie kobiety zmieniają się w osoby przestraszone, pełne lęku i niewiary we własne możliwości, całkowicie zdane na krzywdzącą relację ze sprawcą i bezradne wobec różnych jego oczekiwań, w tym także związanych ze sferą seksu. Drastyczną konsekwencją przemocy w obszarze seksu jest brak wyboru kobiet w sferze płodności i prokreacji. Gwałt może zaowocować niechcianą przez kobietę ciążą. Jeśli dzieje się to w małżeństwie, kobieta jest często zmuszona do urodzenia dziecka, nawet gdy nie jest na to gotowa lub gdy rodzina nie ma takich możliwości. Dzieje się to nieraz za sprawą sprawcy gwałtu, który jest ojcem dziecka i wymusza taką decyzję na swojej partnerce. Trudno jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego mężowie gwałcą swoje żony. Badania obalają powszechny mit, że robią to z powodu braku seksu w swoim związku, bowiem zgwałcone kobiety podają, że w swoich związkach prowadzą stałe życie seksualne z mężami. Wywiady ze sprawcami pokazują, że sprawcom chodzi nie tyle o seks, co o utrzymanie władzy i kontroli nad relacją i swoją partnerką, a także o ekspresję złości. Stereotypy z rodzaju „kobiety lubią być zmuszane do seksu”, „kobieta mówi »nie«, kiedy myśli »tak«”, „obowiązkiem żony jest zadowolić seksualnie męża” powodują, że sprawcy czują się zwolnieni z odpowiedzialności za swoje zachowania. Kobiety przyjmują te pseudoprawdy, uważając, że „widocznie wysłały złe sygnały”, winiąc siebie same za niechciany seks, myśląc, że są „złymi żonami”, jeśli nie sprawia im przyjemności seks z mężem wbrew ich woli. Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, dlaczego kobiety pozostają w związkach ze swoimi partnerami, którzy je gwałcą. Wiele ofiar uważa, że seks z mężem, nawet wbrew ich woli, jest „obowiązkiem małżeńskim”. Stoi za tym sposobem myślenia przekaz społeczny, a także przekaz religijny.
 Powodem do pozostawania w związku jest niska świadomość swoich praw ze strony ofiar oraz trwający przez lata brak możliwości ich dochodzenia. Wiele kobiet żyje w zależności ekonomicznej od sprawcy, co uniemożliwia im opuszczenie związku. Jeśli w rodzinie są dzieci, stanowią one dla wielu kobiet bardzo ważny powód do trwania w krzywdzącym małżeństwie. Stoi za tym myślenie typu: „nie odbiorę dzieciom ojca”, „mnie krzywdzi, ale dla nich jest dobry”, „ze mną będą miały trudniejsze życie”, „nie dam rady utrzymać i wykształcić dzieci”, „rodzina bez ojca jest patologiczna” itp. Sprawcy wymuszają na żonach różne działania, szantażując je mniej lub bardziej realną wizją odebrania im dzieci. Innym powodem trwania w związkach ze sprawcami gwałtów jest lojalność i miłość wobec męża, często towarzyszące bólowi, złości i zranieniu. Ofiary łączy ze sprawcami wiele lat wspólnych doświadczeń, z których wiele było autentycznie dobrych.”Jak już wcześniej nadmieniałam – przed „erą” jużniemęża byłam w długoletnim związku. To był mój pierwszy partner seksualny, ja dla Niego też byłam tą pierwszą. Miałam niebywałe szczęście uczyć się swojej seksualności z kimś wyjątkowym. Powoli, etapami, delikatnie i z czułością – tak jak powinno być. Dzięki temu seks stał się czymś naturalnym, czym potrafiłam się cieszyć. Pełna symbioza, otwarcie na drugą osobę i wzajemne dbanie o siebie. Jakże nietypowe podejście u nastolatków. Szczęściarze.
Jakże to było inne od tego, co sami obserwowaliśmy w naszych rodzinnych domach. Chyba dlatego tak nam zależało, tak dbaliśmy o siebie wzajemnie.
I nagle, z takiego ciepłego kokonu (chciałam napisać – zostałam wrzucona, ale to nieprawda by była) wlazłam w jakieś bagno. Oczywiście nie od razu było widać, że to bagno – przecież bym nie polazła, prawda?
Co się wydarzyło, że z kobiety potrafiącej czerpać radość z seksu z ukochanym mężczyzną zamieniłam się w kogoś, komu na myśl o kolejnym seksie z mężem chce się wymiotować? Kobietę, która podczas seksu z mężem zamyka oczy i myśli tylko o tym, żeby jak najszybciej skończył? Kobietę, która zaczyna marzyć o tym, żeby jej własny mąż znalazł sobie kochankę i dał jej spokój. W końcu (to niedawno dopiero do mnie dotarło) w kobietę, która tak nie szanuje samej siebie, że godzi się na wiele za wiele.
Chciałabym, naprawdę lepiej bym się poczuła, gdybym mogła napisać – że długo nie miałam świadomości, co się dzieje. Ale ja szybko zauważyłam, co się dzieje. Oczywiście pierdylion usprawiedliwień znalazłam, natychmiast. Że to nie gwałt – nie ma przecież bicia, używania siły. Że powinnam, że OBOWIĄZEK, kurwa, mam. Jak ja nienawidzę tego słowa – obowiązek. Na dodatek małżeński. A we mnie wszystko krzyczało, że nie chcę. Moje ciało jasno mu mówiło – nie chcę. Mądre ciało, mądrzejsze ode mnie – człowieka jako całości. Pokazywało mu „wała” i to doprowadzało go do szału.
Długo, bardzo długo nie rozumiałam, że taki wymuszany, niechciany seks to po prostu gwałt. Nie ma znaczenia, że to mój mąż; że uważa, że powinnam; że przecież mnie do niczego nie zmusił siłą. To GWAŁT. Na zimno, z premedytacją przeprowadzony przez najbliższego człowieka. Nie dlatego „wykonywany”, by zaspokoić się seksualnie, o nie. To działo się po to, by pokazać, kto jest Panem, a kto Sługą. Czyje potrzeby się liczą, a czyje potrzeby w ogóle nie są brane pod uwagę. Bo to nie było tak, że ja nie miałam ochoty na seks. Ja nie miałam ochoty na seks z nim po tym, jak mnie traktował. Miałam ochotę się na niego wyrzygać, a nie zmierzać do orgazmu. Dla mnie seks to bliskość, zaufanie i oddanie. Nie było z tego niczego.
Teraz już wiem, że tak miało być, taki był plan. Zdobycie atrakcyjnej, świadomej swojej seksualności kobiety, a potem powolne okradanie jej z wszystkiego, co ją cieszy i daje jej szczęście.
Dobrze się przygotował  - sama mu się chętnie spowiadałam z tego, co lubię najbardziej, czego bym nigdy, co uważam za upokarzające, co jest świetne. No przecież ufałam i kochałam.
Pierwszy sygnał – kiedy 4 tygodnie po porodzie idę na wizytę kontrolną do ginekologa i jnm nagle i niespodziewanie oświadcza, że chce pójść ze mną. No szok – podczas całej ciąży był ze mną tylko 2 razy – na pierwszej wizycie i przed porodem. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać skąd ta nagła chęć – po prostu pomyślałam, że chce mi towarzyszyć. No niestety nie. Do dziś pamiętam wzrok doktora, gdy zrozumiał CEL pytań zadawanych mu przez jnm. O co pytał? No tylko jeden temat go interesował - Jak szybko po porodzie kobieta może znów współżyć. Chryste, jak ja bardzo poczułam się upokorzona i niestety, kolejna bariera nieprzekraczalnego zachowania została w tym momencie przekroczona. Wytłumaczył mi, że to przecież z miłości – że tak nie może się doczekać. No kurdesz, NIE, bardzo nie o to chodziło. Przekonałam się o tym, gdy minęło rzeczone 6 tygodni – że JUŻ. Natychmiast, bo on chce, a ja powinnam. Że nie? Przecież, głupia babo, twój własny ginekolog powiedział, że 6 tygodni, więc nie dyskutuj, tylko JUŻ. Nie masz ochoty? – oziębłą suką jesteś. Przecież nie chciałam być, naprawdę nie chciałam. Próbowałam tłumaczyć – że nikt mi przy dziecku nie pomaga, że wszystko sama, że zmęczona, że czuję się nieatrakcyjna, bo nie mam czasu na porządny prysznic, a co dopiero mówić o jakimś zadbaniu o wygląd. Że przecież wystarczy, jak mi troszkę pomoże, odrobinę odciąży, żebym mogła odespać, że przecież ja co noc sama zajmuję się dzieckiem, żeby on się mógł wyspać. Że po prostu nie mam siły, a nie ochoty.
Że wystarczy odrobina jego dobrej woli i pomocy i jakoś się ogarniemy.
NIE – Pan uważał, że mu się NALEŻY. Bez zbędnych ceregieli – czy ja chcę, czy mam siłę, czy mam nastrój. Ważne tylko, że on chce. I dla jasności – to nie było tak, że od porodu nie było żadnego seksu. Nie było klasycznego współżycia, ale mąż był przeze mnie zaspokajany. Więc to nie chodziło o brak seksu, tym bardziej, że oral był jednym z ulubionych sposobów osiągania satysfakcji przez jnm – chodziło o kontrolę i narzucenie swojej woli. Wtedy chyba uległam po raz pierwszy w pełni świadomie. To wtedy też rozpoczęłam (w śmiesznie małym stopniu) buntować się. Niestety, nie na tyle, żeby odejść, ale na tyle, by nie mógł mnie do  końca podeptać.
Pierwszy „owoc” buntu był znamienny i symboliczny – jestem mu wierna do dziś. Miałam długie, do połowy pleców blond włosy. Zawsze bardzo się mu podobały, ale z czasem zaczęły mu służyć (a właściwie ciągnięcie za nie mocno, do bólu) podczas seksu do poniżania mnie. Wszystko oczywiście nieoficjalnie, gdy zaprotestowałam, to przestawał. Do następnego razu, bo … zapominał. Tak więc pewnego dnia zbuntowałam się – na miarę moich ówczesnych możliwości, poszłam do fryzjerki i obcięłam włosy na krótko. I tak jest do dziś, czasem troszkę pozwalam im odrosnąć, ale nie za dużo – pewnego dnia czuję imperatyw – Ciąć.
Ja z długimi włosami to bezwolne kobieciątko nie radzące sobie z rzeczywistością; ja  z krótkimi włosami, to kobieta walcząca. Może nie do końca skutecznie, ale walcząca.
Po tym spektakularnym pokazie rozpoczęła się bezpardonowa walka. Deprecjonowanie, manipulacje, przemoc. Napiszę o tym jutro, dziś po prostu nie mam już siły.
To bardzo trudny temat dla każdej kobiety (jak sądzę). Żadna z nas nie chce być złą żoną, oziębłą suką czy kurwiącą się ze wszystkimi. Kochamy i chcemy by nas kochano. Ja w imię tego pragnienia godziłam się zbyt długo na zbyt wiele. Myślę, że gdybym wtedy potrafiła sobie samej powiedzieć – jeśli jesteś zmuszana do seksu, gdy go nie chcesz – to jest to zawsze GWAŁT (a nie żaden pieprzony obowiązek małżeński) – to zakończyłabym to szybciej. Ale ja tego nie dopuszczałam do siebie, za żadne skarby. Że znów ofiara? Niemożliwe, nie ja… I godziłam się, zamykałam oczy i znikałam.
P.S. Całą lawinę moich przemyśleń na temat tego, czym właściwie był seks w moim małżeństwie – spowodowały słowa, które pozwolę sobie zacytować za „Biegnącą z wilkami”:
Wszystkie jesteśmy przepełnione tęsknotą za dzikością. Nie ma na nią żadnego kulturowego antidotum. Nauczono nas wstydzić się takich pragnień. Zapuszczałyśmy długie włosy, by zasłonić nimi swoje uczucia. Ale cień Dzikiej Kobiety wciąż za nami podąża, dniem i nocą. Nieważne, gdzie jesteśmy, ten cień ma nieodmiennie cztery łapy”.
Podświadomie poczułam wtedy, że muszę „odsłonić swoje uczucia”. Ehhh… Wilczyca. Uwięziona na wiele lat w klatce, na krótkim łańcuchu. Spieprzyłam od tego, aż miło. Blizny po łańcuchu nie dają zapomnieć. Ja je szanuję, są śladami po zwycięskiej walce.
09/04/2012       Oziębła suka czy kurwiąca się ze wszystkimi – wybór NIE NALEŻY DO CIEBIE”. Rozdział drugi: Pora nazwać rzeczy po imieniu.





Znów zastosuję sztuczkę – piszę to tutaj, na początku – już po napisaniu całości tekstu. W ramach pewnego jednak, ostrzeżenia. Tekst jest dosadny, bolesny i brutalny. Nie dam rady inaczej tego opisać, bo tak właśnie się to wydarzyło. Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony moją bezpośredniością.

Gdyby mnie ktoś zapytał: Czy Twój mąż Cię zdradził?,  to z powodu braku dowodów musiałabym odpowiedzieć „Nie”.  Ale czy naprawdę uważacie, że dowody są niezbędne,  że dopiero wtedy, gdy je mamy w ręku – coś się zmienia? Powiem szczerze, że nigdy nie rozumiałam i nadal nie rozumiem kobiet, które właśnie dowodów potrzebują, by uważać, że do zdrady na pewno doszło (Jedynym wyjątkiem są dla mnie te, które potrzebują ich do udowodnienia pewnych spraw formalnie).
Nie oszukujmy się – jesteśmy rewelacyjnymi obserwatorami, a już nasze wyczulenie na zmiany zachowania osób bliskich potrafi graniczyć z czarami tudzież jasnowidztwem. I co? Że nagle przestajemy widzieć i czuć? Że GUPOTA nam mózg zżera? No nie… Po prostu nie chcemy – widzieć, słyszeć czuć. Przeganiamy podszepty intuicji (a to nasza najlepsza przyjaciółka), racjonalizujemy najbardziej absurdalne wytłumaczenia – bo bardzo chcemy wierzyć.
Ja zawsze czułam i widziałam – mam oczy dookoła głowy i wychwytuję najmniejszą zmianę zachowania. Tego się nauczyłam, by przeżyć.
Pierwszy raz poczułam, że coś się dzieje – jakiś rok po ślubie. Znikał popołudniami, zupełnie był myślami gdzieś daleko. Wiedziałam, że COŚ się dzieje, choć rozmowy oczywiście nie odnosiły żadnego skutku. Wiedziałam, że na przyznanie się do winy nie mam co liczyć – to już zostało ustalone w jednym z wcześniejszych postów. Po raz kolejny pomógł mi przypadek. Wg wersji oficjalnej – pojechał do warsztatu na przegląd samochodu; pech, a właściwie szczęście chciało, że chwilę po jego wyjeździe przypomniałam sobie, że nie przekazałam mu ważnej wiadomości. Nie było wtedy jeszcze komórek, nie miałam jak go złapać – ale przypomniałam sobie, że gdzieś widziałam kartkę z numerem telefonu do warsztatu – postanowiłam za zadzwonić i zostawić wiadomość, żeby zadzwonił do domu. Jakież było moje zdziwienie, gdy telefon odebrał ochroniarz i stwierdził, że warsztat już od godziny jest nieczynny. Poprosiłam, żeby poszedł sprawdzić, czy czasem dziś, wyjątkowo (sic!) ktoś nie został dłużej. Poszedł, sprawdził – nikogo nie ma.
Jeszczemąż wrócił po kilku godzinach, niepytany wcale rozpoczął historyjkę – jak dużo było do wymiany, jak długo to trwało i jak bardzo jego obecność ograniczyła jakieś potencjalne machlojki Panów mechaników. Słuchałam szczerze zdziwiona – wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to stała cecha socjopaty – to tworzenie na poczekaniu wyimaginowanej rzeczywistości, ot tak, bez mrugnięcia powieką. Grzecznie poczekałam na koniec opowiastki i napomknęłam, że dzwoniłam – nikt telefonu nie odbierał. Już wiedziałam, że należy dawkować posiadane informacje. Nie zawiodłam się – usłyszałam, że przegląd był robiony „na lewo”, więc nie mogli odebrać telefonu, ale UWAGA!!! on słyszał, jak telefon dzwonił.
Już nie chciałam słuchać więcej – jasno wyłuszczyłam, że nie będę już więcej w tej kwestii dyskusji prowadzić. Nieważne – gdzie, z kim, ile razy i czy na pewno – albo nastąpi jego powrót do „normalności” albo ja z córką odchodzimy. Wyczuł moją desperację i spasował. Cel i tak został osiągnięty – jakaś laska z pewnością zaliczona, a ja upokorzona. A czy jego dopadły jakiekolwiek konsekwencje? Boshe… jak dziś o tym myślę, to krew mnie zalewa – jaką idiotką byłam. Bo mnie się wtedy wydawało, że ja jakieś ZWYCIĘSTWO nad nim odniosłam, ze się postawiłam i pokazałam, że ze mną żartów nie ma. No bardzo musiało go rozbawić to moje przekonanie, bardzo. Ale wydarzyło się wtedy jeszcze coś – od tego momentu zaczęłam być podejrzewana, że zdradzam. Teraz jestem mądrzejsza i wiem, że to PROJEKCJA, taki mechanizm typowo narcystyczny i socjopatyczny. W niedługim czasie na regale, za książkami znalazłam włączony dyktafon. Nie pytajcie jak go znalazłam, bo nie znajduję racjonalnego uzasadnienia – z jakiegoś powodu wsadziłam pewnego dnia dłoń za te właśnie książki i znalazłam. Oczywiście – usłyszałam, że kupił na wykłady (kurs maklerski wtedy robił) i chciał wypróbować, jak działa. Tia… bo na wykładach to miał zza książek podsłuchiwać wykładowcę, z pewnością.
Wszystko to przełożyło się na seks – mój brak ochoty na zbieranie resztek po innej kobiecie, jego nadpobudliwość, którą zupełnie opacznie wtedy interpretowałam. Dziś już wiem, że po pierwsze – miała pokazać, że jemu zależy (nawet jeśli wcale nie zależało) no i to ważniejsze znaczenie – miało to silnie kontrastować z moim brakiem zainteresowania. To z kolei miało być potwierdzeniem, że kogoś mam – bo przecież „jakoś muszę” i jednocześnie być dla niego usprawiedliwieniem – że jakoś sobie musi radzić – jeśli ja nie chcę tak często, jak on wymaga.
Dlaczego w ogóle dałam się wciągnąć w tę poniżającą sytuację? Dlaczego nie odeszłam? Dlaczego – jeśli już postanowiłam zostać – nie wyciągnęłam wobec niego praktycznie żadnych konsekwencji? Dlaczego zmuszałam się do niechcianego seksu, zamiast jasno powiedzieć:  „Nie mam ochoty na seks z kimś, kto mnie zdradził”. DLACZEGO???
Nie znajduję innej odpowiedzi poza tym, iż uważałam, że tak powinnam. Że jeśli zostaję – to biorę na siebie konsekwencje. Jaką trzeba być idiotką, by brać na siebie konsekwencje zdrady męża? Jak zaślepioną, głupia i jak bardzo nie szanującą samej siebie trzeba być by wpaść na tak absurdalny pomysł? No BARDZO.
I nie muszę chyba dodawać, że to nie był pierwszy i ostatni raz – za kilka lat sytuacja się powtórzyła, potem znów i znów. Jestem pewna czterech takich „epizodów’. Za każdym razem scenariusz był taki sam – dokładnie. Zero dowodów i moje 100% przekonanie o jego winie; moje postawienie się i jego odpuszczenie. I tak w kółko.
Z socjopatą tak już jest – gdy wyczuje Twój słaby punkt – nie odpuści. Ja popełniłam błąd wybaczając pierwszą zdradę – nawet, a właściwie zwłaszcza – nie mając jej namacalnych dowodów.  Zaprzeczyłam w ten sposób słuszności własnych odczuć, intuicji i jednocześnie wsadziłam mu sama broń do ręki – pokazałam, że brak dowodów jest wystarczającym powodem, by pozostać. No to się chłopak starał, żeby dowodów nie było.
A jak już trwałam – to stałam się obiektem coraz dalej sięgających manipulacji, wymuszania i szantażu.
To było jak eksperymentowanie na żywym człowieku – tak dla zabawy, dla socjopatycznej radości płynącej z krzywdzenia drugiego człowieka. Okazało się, że seks jest tym, czym będę karana. Zupełnie tego na początku nie zauważałam, nie czułam zupełnie tego, jak mną manipulował. Teraz widzę to dokładnie.
Nie odpowiadała mi jakaś forma seksu – właśnie na nią najbardziej nalegał. Taką formą, na którą wciąż i uparcie naciskał – był seks analny. Nie zgadzałam się i jasno to komunikowałam – z przyczyn czysto „technicznych”. Jnm był zdecydowanie zbyt hojnie wyposażony przez naturę by taki seks wchodził w rachubę.
Sugerowałam, że gra wstępna to nie przysłowiowe „złapanie za cycek”, tylko wszystko to, co się wokół nas wydarza wcześniej – jego zachowanie wobec mnie, to jak mnie traktuje. Nic nie docierało – jak grochem o ścianę. Teraz wiem, że jego to zupełnie nie obchodziło – moje potrzeby, oczekiwania nie były zupełnie ważne – to on miał być usatysfakcjonowany. Mechaniczny, wyzuty z uczuć seks, narzędzie do ukarania mnie, poniżenia.
Jasno mówiłam, że trójkąt seksualny – to nie dla mnie, nie ma mowy – uparcie naciskał na tę formę aktywności seksualnej. Nie chcę nadal? Taka nienowoczesna, staroświecka i zacofana jestem? Zaczęły się jasne sugestie – że on „może nie wytrzymać”.  No i tu się chłopak naciął – byłam już po prostu zmęczona tą bezsensowną walką (chyba z samą sobą?) i powiedziałam pass, rób co chcesz. Jeśli tego właśnie chcesz – to droga wolna, ale już beze mnie. Ja już nie zrobię kolejnego kroku, który zupełnie mnie upokorzy.
Ale przecież to tak nie może być, nie… Nie mogłam się tak po prostu wymknąć, pokazując znów, że już go nie chcę. Należała mi się kara. No i zostałam ukarana.
To właśnie przed opisaniem tego najbardziej się broniłam, nadal się bronię. Bardzo długo nikomu  tym nie mówiłam, ba  - nawet gdy już o tym powiedziałam, to nie ja nazwałam rzeczy po imieniu. To mój przyjaciel, któremu to opowiedziałam, całkiem niedawno – powiedział „Walkiria, to był GWAŁT. Brutalny, analny gwałt.”
Piszę to i łzy kapią mi na klawiaturę. Dziś to już łzy wściekłości i chyba ulgi, a nie jak jeszcze do niedawna -  chyba głównie wstydu i jednak - strachu?
Dziś po raz pierwszy głośno to wyartykułuję – zostałam zgwałcona przez własnego męża. W sposób, na który nie chciałam się przez tyle lat zgodzić – analnie. I jeszcze śmiał, pieprzony gwałciciel udawać, że to „niechcący” się stało. A ja znów chciałam uwierzyć. Bo co inaczej to oznaczać miało? Że co się wydarzyło? Że kim on jest? Że kim ja jestem?
 Pamiętam do dziś ten ból – i fizyczny i psychiczny. I STRACH. Tak, bałam się własnego męża, a właściwie bałam się od tego momentu seksu z nim. Bałam się podczas seksu ułożyć w takiej pozycji, gdy nie miałam kontroli nad tym, co się dzieje. Cały czas napięta, kontrolująca sytuację. Nie potrafię chyba tego opisać – jak się czuje w takiej sytuacji kobieta. Co sobie wtedy myślałam, jak sobie to wytłumaczyłam? Jak bardzo upokorzona się czułam – nie samym gwałtem, ale tym, że nadal z nim byłam. Bo przecież przeprosił, zapewniał, że nie chciał, że to niechcący.  A ja wiedziałam przecież, wiedziałam, że to było zamierzone.
A on? On NIC. Po  jakimś czasie śmiał znów, pomimo tego, co zrobił – nalegać na seks analny. Wiedziałam, już, że to jest moje dno, że on się już nie zatrzyma, że będzie coraz gorzej. Zupełnie się od niego odsunęłam, a kilka miesięcy później rozpoczął się ostatni akt tego spektaklu.
Rollercoaster ruszył w dół. A ja w nim – bez jakiegokolwiek zabezpieczenia.
P.S. Na szczęście opisane powyżej wydarzenia nie przełożyły się na moje postrzeganie mężczyzn jako całości. Zrozumiałam to dość szybko – że takie moje podejście, to byłoby jego zwycięstwo nade mną. Do tego nie mogłam dopuścić.
Zostałam skrzywdzona przez mężczyznę, którego obdarzyłam zaufaniem. Takiego, który miał być oparciem, dawać poczucie bezpieczeństwa. No niestety, takie są fakty. Ale nie pozwoliłam – zupełnie świadomie i nie bez wcześniejszych oporów – by wryło się w mój mózg przekonanie, że „wszyscy mężczyźni tacy są”. To nieprawda. Od tego czasu kilku wrażliwych, ciepłych i empatycznych spotkałam na swojej drodze. To dzięki nim łatwiej mi było uwierzyć, że „nie wszyscy”. Bardzo im jestem wdzięczna za tę pomoc, nawet gdy sami nie w pełni są jej nie raz świadomi. 

10/04/2012       Oziębła suka czy kurwiąca się ze wszystkimi – wybór NIE NALEŻY DO CIEBIE”.  Kilka słów uzupełnienia do rozdziału drugiego.

Pod wpływem Waszego odzewu po napisaniu rozdziału drugiego – postanowiłam napisać kilka słów, aby rozwiać wszelkie wątpliwości i ze spokojnym sercem, sumieniem i głową zamknąć ten temat.
1.      Tak, jnm wiedział, że nie ma zgody na tę formę seksu. Nie było to sugerowane, tylko wprost wyartykułowane.
2.      Tak, było nagłe i niespodziewane. Wydarzyło się podczas trwania „normalnego” seksu. To były dwa brutalne wtargnięcia – zanim zdołałam się oswobodzić.
3.      Dlaczego o tym napisałam? Zauważyłam, że nadal właściwie wprost nie odpowiedziałam na to pytanie.
Przede wszystkim dla siebie – by jak w tytule rozdziału w końcu nazwać rzeczy po imieniu, czyny nazwać po imieniu, ZŁO nazwać po imieniu.
Bo nawet ja nie nazywałam tego gwałtem. Przy wspomnianej rozmowie z przyjacielem użyłam sformułowania „niechciany przeze mnie seks analny”. Ja sama przed sobą tak to nazywałam. Dlaczego? Czy mniej bolało tak nazwane? Absolutnie nie, a zakłamywanie rzeczywistości to jak powtarzanie tego, co się stało nieustannie i w kółko.
Tylko prawda jest w stanie przynieść spokój.
Po drugie napisałam to także dla tych wszystkich kobiet, które znalazły się w podobnej sytuacji jak ja. Nieważne, zupełnie nieważne, do jakiej formy seksu zostałyście  przymuszone – ważne, że tego nie chciałyście, ważne, że Was zmuszono. Ważne, żeby przestać tłumaczyć i usprawiedliwiać sprawcę, a samej przestać się wstydzić i bać.
PORA NAZWAĆ RZECZY PO IMIENIU. BY PRZESTAĆ BYĆ OFIARAMI.
04/05/2012       Witamy w Matriksie, Walkirio  Etap I: Niedowierzanie
Dwa lata. Dwa lata walki, gehenny, chwil zwątpienia i nadziei. Jak Wam to opisać? Muszę jak zwykle - po kolei, bo inaczej "gubię" mnóstwo istotnych szczegółów.
Hmm... znów grzebanie we wnętrznościach i kale. Tylko kupa świeższa.
Zastanawiałam się trochę nad formą i już wiem - podzielę to na etapy. Etapy związane z moimi emocjami w danym momencie.



Etap I: Niedowierzanie.
Początek 2010 roku. Sytuację w moim jeszczemałżeństwie znacie, bo opisałam ją wcześniej.
Właściwie dwie obce sobie osoby, właściwie dawno już nie ma "nas", właściwie dawno już powinnam odejść dla własnego dobra. Nie potrafię odejść, trwam, ale już nie walczę. Poddałam się. Powoli do mnie dociera, że on mnie nie kocha, że nie będzie lepiej, że to nie jest normalny związek, że powinnam odejść. Ale oczywiście wymyślam pierdylion powodów, by nie podjąć radykalnej decyzji. Że córka, że firma, że nie powinnam, że inni mają gorzej, że...
Na szczęście po raz kolejny życie daje mi kopniaka. Nie, to nie kopniak, to było jak cios w splot słoneczny, zabrało oddech. Otworzyło mi oczy w najbrutalniejszy sposób - było jak przejechanie żyletką po zamkniętych powiekach. Miałam wrażenie, że świat zwariował, że ja zwariowałam, że umieram.  Opiszę te wydarzenia w skrócie, nie będę się wiele skupiać na jego zachowaniu, ale opiszę cechy charakterystyczne.
Troszkę zajęło mi czasu zauważenie, że coś jest nie tak, że jego zachowanie odbiega od normy. Studiował, miał pierwszą sesję, więc wiele zrzucałam na karb zdenerwowania egzaminami. Sama intensywnie zajmowałam się wtedy specjalizacją, sprawami firmowymi. Ale pewnej nocy dotarło do mnie, że on cały czas, właściwie bez przerwy, jak nakręcony, kursuje schodami w górę i w dół. Bez powodu, jakby w ten sposób wyładowywał energię. Zastanowiło mnie to mocno i zaczęłam przypominać sobie inne niepokojące fakty, które dotychczas ignorowałam - nieustanne powtarzanie, że ktoś chce przejąć firmę, sprawdzanie komputerów w firmie. Zaczęłam go obserwować i coraz bardziej się niepokoiłam. Pewnego dnia padł mi komputer i poprosiłam jnm o podrzucenie go do naprawy. Zawiózł, wrócił, a gdy poprosiłam go o kwit poświadczający pozostawienie kompa zaczął się migać. Naiwnie pomyślałam, że zgubił kwit i nie chce się do tego przyznać, do głowy nawet mi nie przyszło jaka jest prawda. A tego dowiedziałam się niebawem, gdy wymęczyłam od niego w końcu kwit i pojechałam odebrać lapka.  Otóż Panowie informatycy poczuli się w obowiązku poinformować mnie, że jeszczemąż oświadczył, iż to jego komputer i zażądał skopiowania całej jego zawartości. Tak też uczynili. Nigdy nie zapomnę tych porozumiewawczych spojrzeń, gdy przyszłam odebrać komputer. Kolejne upokorzenie, kolejna nieprzekraczalna granica przekroczona. Poprosiłam o naniesienie informacji, ze jestem jedyną osobą upoważnioną do ingerowania w mój komputer. To właściwie było pierwsza moja decyzja mówiąca "dość". Postanowiłam wyjaśnić tę sytuację z mężem, co też niezwłocznie uczyniłam. Lawina ruszyła. Zarzuty jeszczemęża opiszę w punktach, bez drobiazgowego opisywania ich. Oto top 3:
1. Jestem pospolitą kurwą. No bo jak inaczej nazwać kogoś, kto od zawsze, od samego początku małżeństwa sypia z kim popadnie, gdzie popadnie, dowolną ilość razy? 
2. Wraz z teściową (sic!) chcemy przejąć firmę, a jego z niej wykluczyć. 
3. Podał mi konkretne przykłady moich domniemanych zdrad - ZAWSZE były to okoliczności, które miały miejsce w rzeczywistości, ale z "dogranym" wątkiem zdrady. Zawsze wszystko widział na własne oczy, z czasem okazało się, że podejrzanym staje się każdy mężczyzna - znajomy, nieznajomy, bez znaczenia. Nawet nie musiał jakoś specjalnie zwracać na mnie uwagi. Wystarczyło, że stał blisko, popatrzył przechodząc czy o coś zapytał. Natychmiast stawał się moim kochankiem, w chorej głowie jm natychmiast kręcony był film.
Ponieważ nie miałam sobie nic do zarzucenia, a chciałam wyjaśnienia sytuacji - powiedziałam, że może sobie sprawdzać i wyjaśniać wszystko. Ma na to kilka dni.
Rollercoaster ruszył w oszałamiającym tempie. Nie ogarniałam rzeczywistości, TEJ chorej rzeczywistości. Chciałam wszystko wytłumaczyć - racjonalnie, jak dziecku. Przez 3 miesiące prawie nie spałam, cały dzień z nim w pracy, potem powrót do domu i udawanie, że nic się nie dzieje i oczekiwanie na moment, gdy córka zaśnie. Wtedy wielogodzinne rozmowy, tłumaczenie mu "co, jak, dlaczego" - by zauważył absurdalność swoich oskarżeń. Po wielu godzinach tłumaczeń następowało oczekiwane "właściwie masz rację, to przecież nie ma najmniejszego sensu". Kładłam się spać z ogromną nadzieją, że zrozumiał, że przejrzał na oczy, że to koniec. Ale nic z tych rzeczy, niestety - budziłam się rano i wszystko znów zaczynało się od początku. Dzień Świstaka, tylko w jakimś makabrycznym, okrutnym, skrajnie chorym wydaniu. Z każdym dniem coraz bardziej zapadałam się w sobie. Nic nikomu nie mówiłam, byłam w tym obłędzie całkiem sama 24/dobę. Cud, że całkiem się w nim nie zatraciłam, że nie zwariowałam. Bo był taki moment... Chwila, gdy kiwałam się na czubkach palców nad przepaścią i zastanawiałam, czy nie skończyć tego wszystkiego. Już nie miałam sił, zupełnie. Miałam ochotę się poddać, byle to tylko się już skończyło. Byle już tak bardzo nie bolało, byle już był SPOKÓJ.
Resztki zdrowego rozsądku podpowiedziały mi, że to nie jest wyjście, że tak spokoju nie osiągnę, że nie tędy droga. Postanowiłam zwrócić się o pomoc do teściowej, wierząc, że musiała zauważyć, że jm zachowuje się dziwnie, że pomoże mi COŚ zrobić. Opowiedziałam jej wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Potwierdziła, że jm zachowuje się dziwnie, obiecała załatwić wizytę u psychiatry. Jak ja się wtedy ucieszyłam. Poczułam, że ktoś mnie wspiera, że nie zwariowałam.
Bo tak już zaczynałam myśleć. Z niedowierzaniem patrzyłam na człowieka, który był moim mężem przez 15 lat i nagle stał się kimś zupełnie innym. Na przeciw mnie stała BESTIA. Nienawidząca, chcąca tylko mojego bólu i upokorzenia mnie. To, co usłyszałam z jego ust - okrutne, odzierające mnie z resztek godności słowa - wiedziałam, że pogrzebały na zawsze resztki mojego uczucia do niego. Że już nic nie ma, NIC. Tylko pogarda, strach, wstyd i niedowierzanie, że ktoś tak bardzo może mnie nienawidzić. Że tak nisko może mnie oceniać, że tyle przyjemności może mu sprawiać ranienie mnie.
Ale nie odeszłam wtedy, choć powinnam. Pomyślałam sobie, że 15 lat bycia razem zobowiązuję mnie do tego, by mu jakoś pomóc, by zawalczyć o jego zdrowie.
Tak przeszłam, a właściwie przeczołgałam się do etapu  II: Walka.



16/05/2012            Witamy w Matriksie, Walkirio Etap II: Walka 



Etap II: Walka.
Każdy dzień taki sam, budzenie się z nadzieją, że to był tylko zły sen, a chwile później srogie rozczarowanie – to nie sen, niestety. 
Jako że jestem szeroko pojętą służbą zdrowia widziałam, że sytuacja jest poważna. To już nie była zwykła zazdrość, wiedziałam, że jedyna rada, to wizyta u specjalisty, ja już nie ogarniałam tematu. Najlepsze w tym wszystkim było to, że wciąż, nadal przede wszystkim o nim myślałam. Jak załatwić wizytę, by się wieści nie rozniosły, skąd wziąć namiary na dobrego psychiatrę. Moje wielkie miasto, to mała wioska – zwłaszcza jak się poruszamy w określonym zawodowo środowisku. Udało się, teściowa załatwiła prywatną wizytę u ordynatorki oddziału szpitala psychiatrycznego. Śmiem twierdzić, że ta kobieta uratowała mi życie, a z pewnością przynajmniej zdrowie psychiczne. Teraz pozostała kwestia najważniejsza – przekonać jm, aby się na tę wizytę udał. Wiedziałam, że prosto nie będzie. Po prostu go zaszantażowałam. To był czas tzw. „ostry” – bardzo nasilone objawy obsesji, co jednocześnie wiązało się ze znamiennym rozdwojeniem emocji – z jednej strony jestem kurwiącą się z wszystkimi suką, a z drugiej – za wszelką cenę chce mnie mieć blisko, pod kontrolą. Wykorzystałam tę potrzebę i zapowiedziałam, że jeśli nie pójdzie ze mną do psychiatry – odejdę z córką. To był ostatni raz, kiedy pokazał, że cos tam jeszcze do niego dociera – zgodził się, że jego zachowanie rzeczywiście wydaje się trochę (sic!) dziwne i obiecał pójść ze mną do lekarki. Przed nami, kilka dni wcześniej była na wizycie teściowa. Przedstawiła problem, objawy – dzięki temu bardzo ułatwiła nam pierwszą wizytę.
Pamiętam, jak weszliśmy do gabinetu. Fotel lekarki, na wprost fotel dla pacjenta, z boku kanapa dla osób towarzyszących. Nie muszę nadmieniać, że jm pomaszerował do kanapki, jasno sugerując KTO TU JEST CHORY. Pani psychiatra niezrażona zaprosiła go na fotelik, niechętnie, ale jednak skorzystał. Nie będę się specjalnie rozpisywała na temat wizyty, wypiszę w punktach rewelacje którymi jm raczył się z nami podzielić. Ogromny szacunek dla Pani doktor.  Nie wiem, jak ona to zrobiła, zadawała same „normalne” pytania a dokonała cudu. Jm był/jest człowiekiem skrajnie nieufnym, zamkniętym w sobie; praktycznie nic nie mówił o sobie. A tu jakby pękła tama – tyle, że nie woda, tylko gówno popłynęło. A oto najważniejsze informacje i wnioski, którymi raczył nas „obdarować”.
1. Generalnie kobietom nie można ufać – taka nasz natura, że kłamiemy, zdradzamy i oszukujemy. Tu nastąpił szeroki i szczery opis naszego kurewskiego, wdrukowanego podprogowo charakteru. No masakra, naprawdę. Weźcie pod uwagę, że nie rozmawiał z kolegami przy piwie, tylko rozmawiał z dwiema kobietami. Zero hamulców, nawet minimum kultury – styl wypowiedzi tak bardzo agresywny i atakujący, że zjeżyły mi się włosy na karku. Z każdym wypowiedzianym słowem otwierały mi się kolejne klapki w mózgu i coraz szerzej otwierały się też oczęta. W mojej głowie szaleństwo – jak na przyspieszonym podglądzie przewijały mi się przed oczami kolejne sytuacje, zachowania. Przyznam się, że zaczęłam się wtedy bać. Widziałam już na 100%, że mam przed sobą człowieka, który nienawidzi kobiet. Wtedy jeszcze nie znałam pojęcia mizoginista, teraz jestem wyedukowana w temacie.
2. Po raz pierwszy powiedział głośno to, co ja od dawna wiedziałam – że nie radzi sobie najlepiej w relacjach z rodzicami. Że nieodcięta pępowina, że wciąż w jakimś stopniu zależny od rodziców, że nigdy właściwie nie oddalił się na „normalną” odległość od nich.
Tu muszę dodać, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, nie widziałam jak bardzo zaburzone są relacje w tej rodzinie. Wiedziałam, że nie jest dobrze, ale nie wiedziałam, że tak beznadziejnie.  
3. No i clou naszej wizyty – wyartykułował, ze kiepsko sobie radzi z tym, że w ICH rodzinnej firmie ja odgrywam ważniejszą rolę. Bo to ja przekręciłam swoje życie o 180 stopni, nie miałam wykształcenia w tym kierunku. Studium, studia, studia podyplomowe – to wszystko z małym dzieckiem i domem na głowie. Studia zaoczne, bo trzeba było pracować, podyplomówka -  dokładnie na drugim końcu Polski, w Bydgoszczy (jedyne miejsce w tym czasie). I nie był to mój kaprys, lecz przedyskutowana decyzja. Pff.. właściwie trudno mówić o dyskusji, gdy druga strona mówi „ Mnie się nie chce, nie będę się już uczył”. Mnie się więc musiało zachcieć – no przecież inaczej się nie da, czułam odpowiedzialność za „naszą” firmę. Bo wciąż, nieustannie i uporczywie były powtarzane słowa – „ta firma kiedyś będzie Wasza”. Tiaa….  
Okazało się, że jnm cierpi na zespół urojeniowy. Klasyczny, mocno rozwinięty, w pełnym rozkwicie – bez farmakologii się nie obędzie. No i ?
Oczekiwałam cudu i cud się wydarzył. Tylko jakoś nikt w niego nie uwierzył. I słusznie, słusznie. Obiecał się leczyć, ja już byłam mocno zdesperowana, więc wymogłam zażywanie lekarstw w mojej obecności, zero zaufania w tym temacie. 
Prześlizgnę się po tych 2 miesiącach, które później nastąpiły. Raz lepiej, raz gorzej – ale generalnie spokojniej. Wydawało mi się, że chwilami rozumie, że jakieś refleksje go nachodzą. Niestety, to wszystko były pozory, zręcznie prowadzona gra. Żył w zupełnie innym świecie, a dla mnie po raz kolejny odgrywał teatrzyk. A ja zaciskałam zęby (właśnie sobie uświadomiłam, jak dawno tego nie robiłam) i czekałam. Na co? Nie wiem, bo w cuda już nie wierzyłam, przecież. 
Bawił się mną, manipulował, niszczył z sadystyczną przyjemnością. W końcu wydarzyło się kilka takich rzeczy, które odarły mnie z resztek nadziei. Postanowił, że za wszelką cenę uzasadni, zracjonalizuje swój odwał. No i się chłopak postarał. Ja zbierałam w każdym razie szczękę z podłogi ze zdumienia. Potem zaczęłam się bać. Widziałam, że nie ma żadnych granic, wszystkie chwyty są dozwolone. Podam w punktach, bo chyba nie jestem w stanie się o tym rozpisywać. Popatrzcie, jaka piękna manipulacja:
1. Zostałam przez niego oskarżona o to, że on jest pewien, że ja chcę mu odebrać naszą córkę i w tym celu oskarżę go o molestowanie jej. I on tak się tego przestraszył, że się załamał zupełnie nerwowo. Oczywiście – płacz…. Płakał rozdzierająco i początkowo nawet mu uwierzyłam i zaczęłam zaprzeczać, zaczęłam czuć się winna. I o to właśnie chodziło.  Ale Walkiria już taka GUPIA nie była ;) I zauważyła w porę manipulację.
2. Gdy to nie pomogło – postanowił sobie „przypomnieć”, ze sam był w dzieciństwie molestowany, przez nianię. No w te opowieść nawet ja nie uwierzyłam, co zresztą niechybnie zauważył. Postanowił więc ją uwiarygodnić – w tym celu postanowił opowiedzieć o tej traumie Pani doktor. No też nie uwierzyła i powiedziała mu to wprost – jako osoba wiele lat pracująca z ludźmi molestowanymi. „Nikt ot tak, po prostu nagle nie wstaje i nie mówi z uśmiechem na ustach o takiej traumie. Albo jest to kolejne urojenie albo po prostu nas Pan okłamuje.” Znamienna była jego reakcja na takie (jednak przyznacie, ze dość bezpośrednie) postawienie sprawy. NIC. Zero reakcji. Mina „no cóż, nie udało się, trudno”. Ja pierdolę, pomyślałam wtedy – nic go nie zatrzyma już. NIC.
3. Tragedia Smoleńska ma dla mnie osobisty wydźwięk. Straciliśmy wtedy parę prezydencką (przepraszam, do mnie wróciła, niejako), a ja straciłam resztki nadziei. No jak usłyszałam, co się stało, od razu wiedziałam. Tak jak wiedziałam, że będzie chlanie i awantura, gdy wydarzało się coś, czego emocjonalnie tatuś nie ogarniał. Zastanawiałam się tylko CO, JAK i KIEDY. Byłam wtedy na szkoleniu, tuż obok Wawelu. Zadzwonił i powiedział, że musi mi coś ważnego powiedzieć. Intuicja mnie nie zawiodła. Ale Wy się gotujcie, bo nawet mnie to, co usłyszałam zadziwiło. A myślałam, że już FSZYSTKO przerobiłam. Usz piszę, usz… 
Jm zaprosił mnie do knajpy, poprosił o wyjęcie baterii z telefonu (sic!) i obwieścił co następuje: „Teraz, po tym co się stało, to wszystko już jest nieważne. Już mogę wszystko powiedzieć. Już nic CI (sic!) nie grozi. Byłem agentem służb specjalnych”. No, kurwa, James Bond.  Po prostu. I to wszystko dla mnie, dla mojego bezpieczeństwa. Bo on udawał, bo musiał, bo kraj, bo prezydent. 
Jak siedziałam, tak wstałam, pozbierałam rozebraną na części komórkę i wyszłam. Byłam przerażona. Kiedyś by mnie to rozbawiło – taki absurd. Teraz się bałam. Uciekałam. Powiedziałam, że mam dość, że odchodzę. Że już nie mam siły, że nie wierzę za grosz. 
Polazł za mną i miałam okazję na własne oczy oglądać pełną amplitudę zachowań obsesyjnych. Już zupełnie nad sobą nie panował, wymyślał wciąż, na poczekaniu nowe usprawiedliwienia, coraz bardziej absurdalne. Byle zatrzymać – wtedy już to zrozumiałam. Że będzie mnie chciał za wszelką cenę zatrzymać. I tego przestraszyłam się najbardziej. 
Tego dnia skończyła się moja walka. Wcale nie z powodu „agentury”, o nie. To nie był koniec. Pewnego wieczora zauważyłam, że nie zażył lekarstwa, że schował w dłoni. Dziękuję Ci Pani Boże, że mnie lubisz, że nade mną czuwasz w takich momentach. Bo wiem, nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby wtedy powiedział, że to pierwszy raz, że się zdenerwował, że… pierdylion powodów bym przyjęła. Wiem to, nie mam złudzeń. Na szczęście on szedł zaparte, twierdził, że zażył. Musiałam jak dziecku rozwierać na siłę palce i pokazać tabletkę. No i wtedy poszło……
Ty, kurwo jebana, sama się lecz. To Ty jesteś pojebana, nie ja. Mnie, zdrowego chciałaś psychotropami szprycować? A chuj. Ani jednej tabletki nie zażyłem, głupia cipo. Ani jednej. Nie będę zażywał i więcej do lekarki nie pójdę. Nie ma powodu, bo jestem zdrowy.”
Stał kilkanaście centymetrów ode mnie POTWÓR. Ziejący nienawiścią i pogardą. Postanowiłam, że dość. 
Wytrzebiłam z łóżka, kazałam się wynosić do drugiego pokoju i do tego, mojego od tego momentu nie wchodzić. Zdjęłam obrączkę i nigdy więcej jej nie założyłam. Wtedy tak naprawdę już rozwiodłam się z moim mężem. Mentalnie, emocjonalnie, fizycznie – umarł dla mnie w tym momencie. Decyzja została podjęta, choć on tego zupełnie nie zauważył. 
Szykowałam się do trudnej przeprawy. Ale nie spodziewałam się, że aż tak będzie. 
Mnóstwo trudnych decyzji – to wszystko było przede mną. Byłam w tym wszystkim SAMA. Dosłownie. Nikt nie wiedział, nikomu nie powiedziałam. 
Był kwiecień 2010 roku, na 7 miesięcy zapadłam w letarg, a raczej coś w rodzaju katatonii. Powoli umierałam. Odsunęłam się od ludzi, zapomniałam co to znaczy radość. To chyba była lekka depresja, ale pewności nie mam, bo jednak jakoś nadal funkcjonowałam. Zresztą jakie to ma teraz znaczenie.



19/05/2012 Witamy w Matriksie, Walkirio.  Etap III: Wkurwiające Walkirię dreptanie w miejscu



Etap III: Wkurwiające Walkirię dreptanie w miejscu   



Od kwietnia do października 2010 – czarna dziura. Szczerze mówiąc niewiele pamiętam prócz uczucia, że znikam. Dosłownie zniknęła dawna Walkiria. Uratowała mnie moja dążność do ZROZUMIENIA. Czułam, że muszę zrozumieć, jak do tego dopuściłam, jak mnie to mogło się przydarzyć. Instynktownie czułam, że to moje dzieciństwo, że to moje relacje z rodzicami – tu muszę znaleźć początek mojej choroby. Bo czułam, że jestem chora. Niepełnosprawna, niepełnosprytna.  A jak chory człowiek, to się go leczy. To wiem najlepiej. Wiedziałam już czego potrzebuję – DIAGNOZY!!! Bo chciałam być ZDROWA, pełnosprytna. 
Wiedziałam już o DDA, wiedziałam, gdzie szukać. I wtedy nastąpił CUD. Taki prawdziwy, normalnie zasłużyłam, bo się w końcu odważyłam. Po raz pierwszy w życiu z psychofagiem wyjechałam i zostałam dłużej niż powinnam. Połączyłam 2 wyjazdy do Lublina i dzięki temu miałam 3 dni tylko dla siebie. Warunki idealne – ja, łóżko, stół i laptop. Nic więcej. Nic mnie nie odwiodło od zamiaru, nic nie rozproszyło. Postanowiłam poszukać pomocy w necie. Nie mogę sobie przypomnieć, co wpisałam w  wyszukiwarce, ale weszłam na nasze „rodzime” forum. Cud działa się dalej. Weszłam do wątku, który mnie uratował. I spotkałam tam moje ukochane dziewczyny. Jedne wcześniej, inne później. Ale zawsze schemat był taki sam – uderzenie od pierwszego posta. Miłość od pierwszego posta? Jak najbardziej, przynajmniej z mojej strony.
Tak wkroczyłam, a raczej wskoczyłam z uśmiechem na ustach w etap IV: Przebudzenie.



P.S. Wiem, że FSZYSTKO jest PO COŚ. Ale jeśli jesteś na etapie II, to III możesz sobie spokojnie podarować. To zwykła strata czasu. Ale ja jestem skrupulatna, wszystkie chciałam odbębnić sumiennie. A oto podkład muzyczny do rozdziału III:http://www.youtube.com/watch?v=PNNRdZBYLpQ



18/06/2012   Witamy w Matriksie, Walkirio  Etap IV: Przebudzenie.



Mały, brutalnie szczery wstęp.
Najważniejszy z etapów, jestem tego pewna. Oczywiście, że bez wcześniejszych nie znalazłabym się w nim, ale w tym czasie najwięcej się działo. Gdy sobie przypominam z czym weszłam do tego etapu i jaka go puściłam – to jestem pod wrażeniem swojej determinacji, uporu i pierwotnej woli życia.
W tym miejscu pozwolę sobie na prywatną dygresję. Dygresją z półki „Muszę, bo się uduszę”. Troszkę mnie już znacie, wiecie, że raczej nie jestem przesadnie łagodną panienką, lubię jasne sytuacje i walę prawdę prosto w oczy. Mam też rozpracowaną ogromną, nie mającą granic niechęć do cwaniactwa. I nie waham się jej manifestować. Szanuję też ogromnie pracę innych ludzi, bez względu na to, jaka jest, jeśli wykonywana jest uczciwie i dobrze. A najbardziej szanuję swoją pracę(to świeży szacunek jest, nabyty drogą walki ze sobą), gdyż wiem, jak wiele wyrzeczeń za sobą pociągnęła.
Ale o so chodzi? Ano o to, że chciałabym Was poprosić… Nie, nie chcę Was prosić, ja od Was OCZEKUJĘ, że będziecie uczciwe. Wobec siebie, mnie i tych dziewczyn, które tutaj „dały głos”. 
Nie da się uciec na skróty. Bez dokopania się do pierwotnej przyczyny, zrozumienia mechanizmów, rozliczenia się z przeszłością, ocenienia swoich zachowań. UCZCIWIE i SZCZERZE. Te dwa słowa są bardzo często przez nas używane, a niestety nadal przez większość ignorowane. 
Przyjmuję do wiadomości (nie rozumiejąc jednak, a zwłaszcza nie akceptując) pokusę, by ktoś rozwiązał wszystkie moje problemy. Ale chyba nie trzeba być wybitnie przenikliwym, by zauważyć, że mnie to nie zmieni. Zaraz wdepnę znów w to samo gówno. 
Tysiące przeczytanych stron (tu tylko Maja mnie zdecydowanie wyprzedza, ale ona już nie jest człowiekiem, to jakiś Maja-czytnik jest), zakreślone i przemyślane na milion sposobów zdania. Wycie w poduszkę, padanie na kolana i podnoszenie się z nich, balansowanie na granicy obłędu i pierdylion pytań, które nie chcą odejść bez odpowiedzi. Krew, pot i łzy, najpierw bólu, beznadziei i strachu, potem nadziei i w końcu szczęścia. To wszystko przeżyłam, to wszystko zostawiło na mnie swoje blizny, dzięki temu jestem tu i taka, jaka jestem. 
Nie można się znaleźć w tym miejscu CZYTAJĄC nasze historie i robiąc NIC. Tak to nie działa. My pokazujemy, że się da, ze jest wspaniałe życie PO. Ale pokazujemy też, dajemy świadectwo, jak trudna prowadzi do tego droga. 
Nie zmienisz swojego życia oczekując gotowej recepty, jeśli nie zrozumiesz, że problem jest w Tobie. Nie uciekniesz, jeśli nie będziesz ciężko pracować. Nie uciekniesz, jeśli nie będziesz wobec siebie uczciwa i szczera. Będziesz kręcić się w kółko wyjąc i złorzecząc na swój nieszczęśliwy los.
Powtórzę się, ale warto: Ja, Walkiria jestem teraz taka, a nie inna, bo chciałam tego najbardziej na świecie. Gryzłam ziemię, czołgałam się i robiłam WSZYSTKO by tu się znaleźć. Do głowy mi nie przyszło, że mogłabym nie zrobić tego sama. Przecież dla SIEBIE to robię. Oczywiście pomoc innych ludzi jest nieoceniona, ale to tylko moment na wsparcie się i nabranie sił.
Mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiałyście. Nie da się żyć naprawdę CUDZYM życiem. Trzeba zrobić wszystko, by Twoje było tym, które jest dla Ciebie najlepsze. Każda kobieta ma w sobie wojowniczkę, zapewniam. Gdzieś pod tymi gorsetami powinności, kiepskiego dzieciństwa i złych nawyków. Dajcie im ujrzeć światło dzienne, dajcie im broń do ręki i pozwólcie im zawalczyć. Się zdziwicie, zapewniam.
A gdy już zaczniecie, nie będzie chciały się zatrzymać. Popierdalanie do przodu uzależnia jak cholera. 
Czytajcie nasze i naszych gości historie oraz polecaną literaturę. Każda zakładka wnosi inne, świeże spojrzenie. Spróbuj odnaleźć to, co do Ciebie najbardziej przemawia. Niekoniecznie musi to być moja bezpośredniość :) I zacznij pracę nad sobą. Nie trać czasu na rozpamiętywanie, zastanawianie się nad nim. On jest tu zupełnie nieważny, jego już nie ma, on nas nie interesuje. Ty jesteś najważniejsza.



18/06/2012                  Witamy w Matriksie, Walkirio" Etap IV: Przebudzenie



Etap IV: Przebudzenie.
No dobra, kontynuujmy zanim całkiem zapomnę. Bo choć myślałam, że to niemożliwe, zapominam. Już wiem, że zapomnienie przychodzi wraz z opadnięciem emocji, to dobry test.
Weszłam na forum, bo czułam, że sama już nie daję rady. Teraz już wiem, że moje odczucia były absolutnie typowe dla ofiar socjopatów. Tylko ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to socjopata. Nie miałam podstawowej, niezbędnej wiedzy, żeby zrozumieć. Intuicja podpowiadała mi rozwiązania, tak bardzo według mnie samej radykalne. A jak tak bardzo chciałam, żeby ktoś mnie zrozumiał, żeby okazało się, że jednak nie zwariowałam, że to co widzę i czuję jest PRAWDĄ.
Napisałam pierwszego posta i czekałam. Miałam szczęście, trafiłam tam w dobrym czasie. Ja byłam zdesperowana i ukierunkowana na ratowanie siebie i spotkałam kilka kobiet na tym samym etapie. Szybko się odszukałyśmy wśród userek i przylgnęłyśmy na dobre. 
Forum stało się moją oazą normalności, moim domem. Tam podpowiedziano mi, gdzie szukać odpowiedzi na moje pytania, podsunięto pierwsze lektury. Pamiętam ulgę, którą odczułam. Nie jestem wariatką, nie jestem sama. To było dla mnie na początek najważniejsze. Jak już pisałam, byłam zdecydowana, nie miałam właściwie wątpliwości. I cały czas czułam, że prawie 20-letni związek z jnm to efekt czegoś, co ma nade mną władzę absolutną. Postanowiłam zawalczyć o WSZYSTKO. Wiedziałam, czułam, że to będzie trudna walka i tak też było. 
Dobre w tym wszystkim było to, że samemu będąc jeszcze w prawie czarnej dupie, mogłam dzielić się swoimi doświadczeniami, pomagać innym. Sama idea jest godna podziwu – pod warunkiem, że wzajemnie ciągniemy się do przodu, a nie równamy w dół. My się wzajemnie wyciągałyśmy z gówna za uszy. Czasami płacząc, czasami szczając ze śmiechu i plując po monitorze. Mistrzynie ciętej riposty, samokrytyki, dosadności i off-topu. Już wtedy, tam zauważyłyśmy, że to jest naszą siłą, że ten dystans do szitu, w który się wpakowałyśmy – to nam pomaga nie zwariować. 
Jak ja Walkiria przeszłam ten etap? Co mi pomogło, co uratowało tyłek, a co ewidentnie powodowało, że stawałam w miejscu? Postaram się kilka wspomnień obudzić i pokazać moją drogę i walkę. 
Dla mnie osobiście priorytetem był rozwód. Szybki, jak najszybszy. Nieważne było orzekanie o winie, nieważne, że wiedziałam, że zostanę finansowo z pociągającym NIC. Byłam gotowa zapłacić każdą cenę za wolność moją i córki. Za to, żebyśmy nie były już częścią tej chorej „rodziny”. 
Boże, jak ja strasznie się bałam. Bałam się, że nie uda mi się od niego uwolnić. Byłam gotowa zrobić wszystko, by zakończyć to małżeństwo.  Czasami okruchy tego strachu budzą mnie jeszcze w nocy, na szczęście coraz rzadziej. 
Podjęcie tej decyzji, przetrwanie najtrudniejszych momentów – wszystko to było dla mnie łatwiejsze dzięki temu, że ja nie miałam wątpliwości. Najmniejszych, nawet przez chwilę. Decyzję o rozwodzie podjęłam w pełni świadomie, mając już pełną wiedzę na temat tego z kim żyłam tyle lat i co mnie czeka, jeśli z nim pozostanę. Rozwód był tylko formalnością, ale jakże wyczekaną. Niezależnie od oczekiwania na to, co ode mnie już niezależne, cały czas pracowałam nad sobą. Czytałam, drążyłam, analizowałam swoją przeszłość. I co? Na każdym kroku zdziwienie. To ja? To o mnie? Jakże zakłamany obraz samej siebie wciskałam samej sobie. Nikt Cię lepiej nie oszuka niż Ty sama, zapewniam. 
Dla mnie najboleśniejszą sprawą w tym czasie było uświadomienie sobie swojego gupiocipstwa i tego, że tak naprawdę jestem pełnowymiarową ofiarą. W szerokim spektrum tego słowa. Taką, którą NIGDY nie miałam być. Musiałam w ogromnych bólach przyznać to sama przed sobą. Gdy to zrobiłam, to naturalną konsekwencją był następny krok – zrobienie wszystkiego, by wyrwać się z tego zaklętego kręgu. 
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak to wszystko ogarniałam. Nie było to łatwe, bo mieszkanie w jednym domu, prowadzenie wspólnej firmy, takie codzienne przebywanie w oparach złej energii odbiera siły. Poziom mojej desperacji musiał być niesamowity. Dziś to wiem i sama sobie gratuluję. Moje życie w tym okresie przebiegało na poziomie zaspokajania potrzeb podstawowych, niezbędnych do życia. Okazało się, że to wcale nie jest jedzenie i picie oraz sen. Potrzebowałam poczucia bezpieczeństwa i spokoju oraz jak najskuteczniejszego odcięcia się od tej codziennej smutnej rzeczywistości. Byłam wtedy bardzo słaba, tak naprawdę. Całą swoja energię zużywałam praktycznie na budowanie skutecznej izolacji od jnm, nie miałam praktycznie sił na nic więcej. Ale ponieważ nieustająco czytałam, rozmawiałam, słuchałam – pytania podstawowe pozostawały we mnie, czekały na lepszy moment by zażądać ode mnie odpowiedzi. 
Ten okres jakoś przetrwałam dzięki moim przyjaciołom. Dodam NOWYM przyjaciołom. Bo niestety prawda jest brutalna – naszych emocji, bólu i mechanizmów, które nami rządziły nie jest w stanie zrozumieć ktoś, kto tego nie przeżył. Po prostu dla normalnego człowieka to jest nie do ogarnięcia i nie ma co się temu dziwić. A osoby w takim stanie umysłowym, w jakim ja wtedy byłam potrzebują zrozumienia i wsparcia, a nie zdziwienia i konieczności odpowiadania na oczywiste dla nas pytania. Ja zrozumiałam to dość wcześnie, podobnie jak to, że muszę się izolować od ludzi, którzy w jakikolwiek sposób wpływają źle na mój nastrój. To zaskakujące, bo przecież w ten sposób instynktownie zaczęłam się uczyć asertywności. Oczywiście na poziomie minimalnym, ale było to doskonałą podwaliną pod późniejszą pracę.
Przyznam się, że moje wcześniejsze obawy dotyczące Pani Sędzi, która orzekała mój rozwód  w efekcie końcowym zamieniły się w satysfakcję. Bo ona taka „godząca” jest, czasem na siłę. Gdy usłyszałam z jej ust „Nie mam wątpliwości, że między małżonkami nie ma jakiejkolwiek więzi i od ponad roku żyją we wspólnym domu jak współlokatorzy” poczułam ogromną satysfakcję. Bo tak właśnie było. 
Wszystko dzieje się PO COŚ. „Mój” psychofag, jak już nadmieniałam – po prostu mi się przydarzył. Skrzywdził mnie, przeczołgał aż miło, pokazał jak może wyglądać moje życie, jeśli się nie zmienię. PO TO mi się właśnie przydarzył – żebym się obudziła i zawalczyła o resztę swojego życia. Może gdyby nie to wszystko nic bym nie zmieniła? Może kisiłabym się w bagienku do końca swoich dni? Nawet nie chcę myśleć o takiej ewentualności. 
Powiem Wam jedno dziewczyny – nie bójcie się podejmowania trudnych decyzji. Mam to przetestowane na żywym organizmie, swoim. Każda taka decyzja w moim życiu została po wielokroć nagrodzona. Jak mówią klasyczki gatunku: czerwony dywan przed Tobą ktoś rozpościera, albo jeśli raczej przez dżungle wędrujesz, to maczetą Ci ścieżkę wycina. Stanie i czekanie na cud nie ma sensu. Nikt za nas tych spraw nie załatwi, a nasze niezdecydowanie krzywdzi nas same. A nic nie boli bardziej niż rany zadane  samej sobie, zapewniam.
Orzeczenie rozwodu dało mi potężny zastrzyk energii, było kamykiem, który poruszył lawinę. Byłam tak spragniona zmian, nowego życia i całkowitego odcięcia się, że nic już nie było mnie w stanie zatrzymać. Ex tego nie rozumiał, do dziś tego nie rozumie.  Przez blisko dwa lata codziennie, każdym swoim zachowaniem jasno pokazywałam, że go nie chcę, że moim marzeniem jest życie bez niego. Ale socjopata nie potrafi tego przyjąć do wiadomości, to niemożliwe, ja tylko udaję i zaraz będę tego żałować. Nie żałuję niczego, pomimo ogromnych kosztów, które ponosiłam, ponoszę i pewnie będę jeszcze ponosić. 
Nie ma nic darmo, to jasne.
Od tego momentu rozpoczęłam Etap V: „Budowanie siebie na nowo poprzez nieustanne i miarowe popierdalanie do przodu.” Prawda, że piękna nazwa? Bo wszystko piękne się stało. Ja, świat, ludzie. Nie ma tu miejsca na psychofażą złą energię. 
Etap ten trwa cały czas. Jak zawsze u mnie, nic nie jest łatwe i proste. Ale jestem zdecydowanie silniejsza, okrzepłam i przyszedł czas na wygarnianie ostatnich brudów z zakamarków. Duszy zakamarków. Wiem, że wiele pracy jeszcze przede mną, miliony kartek do przeczytania i godzin do przedyskutowania. Ale zauważam, jak inaczej patrzę na świat.
Nigdy nie czułam się tak bezpiecznie i spokojnie. Oczywiście już wiem, że jeszcze nie jeden kopniak w dupeczkę mnie czeka. Dam radę. Wiem, bo niedawno mały teścik się odbył. Cios z najmniej spodziewanej strony. Bolało, ale wiedziałam, jaką decyzję muszę podjąć. I nie zawahałam się. Już wiem, co jest w MOIM życiu najważniejsze.



16/09/2012                         Pieprzę ZEN.
Długo tu nie pisałam. Ale muszę, bo flaki mi się wywracają za każdym razem, gdy czytam wypowiedzi kolejnych kobiet, które postanawiają dać socjopacie KOLEJNĄ szansę. Ja wiem, rozumiem, że tak trudno pogodzić się z faktami – że nie kochał, że nie kocha i nigdy kochał nie będzie. Że tyle czasu zmarnowane, tyle zainwestowane (w sensie emocjonalnym, finansowym, czasowym) i wszystko to ma okazać się być NIEPRAWDĄ? Rozumiem, jakie to trudne, ale mogę powiedzieć Wam z całą odpowiedzialnością, że socjopata się nie zmienia. Nie ma takiej opcji. Nie ma nadziei. Jest za to cały panel zachowań, które mają nas zniszczyć.
Wiem coś o tym, wiem bardzo dobrze, bo mam to na co dzień. Nie łączy mnie z jnm absolutnie żadna więź emocjonalna, nawet w skali mikro. A mimo tego, a może WŁAŚNIE DLATEGO widzę, jak bardzo mnie sama konieczność przebywania w jego pobliżu wiele kosztuje. W sensie energetycznym. Oboje z ET (ex teściową) wysysają ze mnie energię, nie na darmo określa się socjopatów mianem „emocjonalnych wampirów”. Niestety na razie muszę jeszcze to znosić, wciąż toczę zimną wojnę. Wojnę o przetrwanie, tak naprawdę. Wojnę, z której z dziką przyjemnością natychmiast zrezygnowałabym. Bo w tej wojnie nikt nie wygra. To znaczy obiektywnie patrząc, to ja „wygrywam”, ale cóż z tego? Z mojej strony za duży koszt tych pseudo zwycięstw, a on – jak każdy socjopata po chwilowym wkurwieniu z przegranej, zaraz przechodzi do kolejnej ofensywy. Z takim samym bezwzględnym zapamiętaniem. I wiem, że nigdy nie przestanie, dopóki będzie miał ku temu okazję. Swoją obecnością wciąż mu tę okazję daję.
Dlaczego wciąż w tym tkwię? Bo mam z nimi wspólny kredyt, którego nie jestem w stanie spłacić.  To jak handel z diabłem. O moje życie. Nie powierzę przecież demonowi swojej przyszłości, prawda?
A jak mówi klasyczka: „Chcesz zwyciężyć demona? Musisz stać się trochę nim samym”. Znam go doskonale, wiem, czym najcelniej go trafić w czuły punkt – jego EGO. Wojuję jego bronią, dezorientacja to moje drugie imię ;)  Ale prawda jest taka, że wszystko okupuję ogromnym wysiłkiem. Walczę o pieniądze, które ET wyprowadziła z firmy, walczę o utrzymanie firmy, co z TAKIMI wspólnikami łatwe nie jest. Naszej firmy, dodam. Ale oni uważają oczywiście, że firma jest ICH. Wydawałoby się, że toczę walkę o sprawiedliwość. Ale do sprawiedliwości jeszcze droga daleka. Na razie to walka o wolność.
Boshe… jakie to wkurwiające jest. Bo przecież tak naprawdę to nadal „robię im dobrze” ratując własną skórę. Tak bardzo chciałabym przeciąć tę ostatnią nitkę łączącą mnie z nimi. To  moje marzenie. Mój cel. Nie odpuszczę, tego akurat jestem pewna. Myślę, że to świetna (mimo wszystko) motywacja do pracy. Kiedy nastąpi ten piękny dzień, będę się tą wywalczoną wolnością napawać.
A potem, tego jestem pewna, przyjdzie czas na długo oczekiwane zadośćuczynienie. Chrzanię zen, zbyt długo czekam już na sprawiedliwość. Wiem, wiem – wszystko wraca. Widzę, że oni już zbierają żniwo swojego postępowania. Ale dla mnie to za mało i za wolno. Niewspółmiernie wiele cierpienia na jednej szali w stosunku do zawartości drugiej.
Ale tak naprawdę nie chodzi o zemstę za to, co się wydarzyło, za to, co mi zrobił. To już przeszłość, było-minęło. Mnie chodzi o przyszłość. O to, że mam świadomość, jak bardzo ciężko będę musiała pracować, by była w miarę normalna. Tego mu nie wybaczę, nigdy. I za to właśnie chcę zadośćuczynienia. Zasłużyłam. Zadbam o to, żeby sprawiedliwość zatriumfowała. To będzie KONIEC.
Posłuchajcie dobrego kawałka, bardzo a propos:http://www.youtube.com/watch?v=qarf0FqwAnE
Tłumaczenie:Kochanie czemu jesteś taki smutny,
Cóż to za rzecz przed którą tak uciekasz,
Złapany na czerwonym świetle,
Gdzie tylko pieniądze są wybawieniem,

Czy to Twoja jedyna droga przetrwania,
Czy starasz sie uciec nawet przed przeszłością,
Co się stało ze snami które miałeś,
Wydaje mi się, że to czas,
By pokazać im, że jesteś w stanie,
Odejść bez słowa,
Wiem, nie będzie to łatwe,
Ale ucieknę z Tobą,

Bo każda noc ma dzień,
Każde życzenie proszącego,
Nie zatracaj wiary,
Będę trzymać Twą dłoń,
Bo nigdy nie jest za późno,
Jest ktoś kto Cię potrzebuje,

Więc zburz tę ścianę kochanie,
Tam nowy świat czeka na Ciebie,
Po prostu zburz tę ścianę dziewczyno,
Uciekaj i nie patrz się za siebie,
Zburz tę ścianę,
Zburz tę ścianę,

Panienko teraz Twoja kolej,
Spaceruj po ulicach z podniesioną głową,
Oh Kotku czy to nie smakuje dobrze,
Uśmiechaj się szeroko i idź przed siebie,
Yeah powiedz sukinsynom, że się mylili,
Czy to nie Twoja najsłodsza zemsta,
Smakuje dobrze, mówiłam Ci,

Bo każda noc ma dzień,
Każde życzenie proszącego,
Nie zatracaj wiary,
Będę trzymać Twą dłoń,
Bo nigdy nie jest za późno,
Jest ktoś kto Cię potrzebuje,

Więc zburz tę ścianę kochanie,
Tam nowy świat czeka na Ciebie,
Po prostu zburz tę ścianę dziewczyno,
Uciekaj i nie patrz się za siebie,
Zburz tę ścianę,
Zburz tę ścianę.



No właśnie, mam zamiar porządnym kopniakiem zburzyć tę ostatnią ścianę. 



27/01/2013 Wola istnienia pod pojęciem "CZŁOWIEK". Ja i socjopata. Układ prawie idealny.







Długo czekałam na ten moment, zaczęłam się już obawiać, że nigdy nie nastąpi. Ale postanowiłam niczego nie przyspieszać na siłę, poczekać, aż to POCZUJĘ.
No i stało się, nadszedł czas na zamknięcie historii „Ja i socjopata”. Opiszę jeszcze to, co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku w tym temacie, swoje przemyślenia i może jakieś porady dla Was. A potem z czystym sumieniem umieszczę tę trwającą 20 lat historię w szufladzie z napisem „Przeszłość”. Odrobiłam pilnie pracę domową, rozłożyłam na czynniki pierwsze problem i zadbałam o zrozumienie przyczyn.
Właściwie dla siebie samej mogłabym już odpuścić opisywanie tego ostatniego roku, ale dla tych z Was, które nadal tkwią w tych chorych relacjach, dla tych, które dopiero się zorientowały, że coś „nie gra” powinnam to opisać.
A dla siebie domknąć tę historię. Na zawsze.




Długo zastanawiałam się w jaki sposób tego posta napisać. W sensie jego konstrukcji, by jak najwięcej wiedzy dla Was z niego wycisnąć. Postanowiłam, że postaram się chronologicznie opisać wydarzenia i od razu, już bogatsza o przebyte doświadczenia opatrzyć je komentarzem. No dobra, czas przerzucić tę ostatnią porcję gówna.
11 stycznia 2012 roku otrzymałam upragniony rozwód. Bez wątpliwości jest to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu.
Zdecydowałam się na rozwód bez orzekania o winie, świadomie i nie żałowałam tego ani przez moment. To była przemyślana decyzja, poprzedzona zrobieniem uczciwego bilansu, wypisaniem wszystkich korzyści i strat. Wciąż i uparcie Wam polecam konsultację z adwokatką/adwokatem, najlepiej taką, której nieobce są „nasze” tematy, a już znalezienie osoby, która rzeczywiście zaangażuje się w sprawę to bonus od losu. Mnie się udało. Jak już wcześniej pisałam – stanęło na mojej drodze do wolności wiele osób (zupełnie obcych), dzięki którym najtrudniejsze sprawy znalazły szczęśliwe zakończenie. Ale należy pamiętać, że ostatecznie to powinna być Twoja decyzja. Nikt inny oprócz Ciebie nie jest w stanie określić, co jest najważniejsze i jaką cenę jesteś gotowa zapłacić. I za co. Nie ma innego wyjścia, trzeba na zimno zastanowić się nad najczarniejszym scenariuszem, nad wszystkimi możliwościami i wybrać to, co najlepsze. Dla Ciebie. Wszystko należy brać pod uwagę: dzieci, zależność finansową, wspólne długi, Twoją sytuację emocjonalną, Twoje możliwości. Wg mnie podstawową sprawą jest ustalenie, co jest Twoim priorytetem.
Ja wybrałam spokój, poczucie bezpieczeństwa i wolność. Wiedziałam, że z powodu swojej naiwności w sprawach finansowych zostanę praktycznie z niczym. I tak też się stało. Ale byłam gotowa zapłacić tę cenę, nie byłam zaskoczona takim obrotem spraw.
Rozwód jest niby tylko formalnością, ale dla mnie był czymś więcej. Był jasnym i formalnym potwierdzeniem, że nie jestem już z tym człowiekiem związana, że nie jest już moim mężem. Po kolei likwidowałam wszelkie ślady jego obecności w moim życiu, powróciłam do panieńskiego nazwiska.
Nadal mieszkaliśmy w jednym domu, choć już od prawie dwóch lat zupełnie osobno, jak współlokatorzy. Ustaliliśmy, że tak będzie najlepiej ze względu na córkę, która pomimo „podeszłego" wieku (16 lat) ciężko znosiła tę sytuację. Niesiona falą euforii porozwodowej wierzyłam, że to może się udać. Zapomniałam na moment z kim mam do czynienia. Zapomniałam też, że nie da się żyć normalnie, jeśli jesteś otoczona złą energią. Wiedziałam, że jestem już zupełnie odcięta emocjonalnie, ale życie szybko mi pokazało, że złe emocje tak samo mnie eksploatują, tak samo trzymają na smyczy, tak samo nie pozwalają poczuć się naprawdę wolną.
Jest takie powiedzenie „Nic tak nie otwiera oczu i nie prostuje garba, jak nóż wbity w plecy”, mnie się udało zaliczyć dwa ciosy. Aż mnie zaćmiło.
Po pierwsze okazało się, że w firmie brakuje ogromnej sumy pieniędzy, a po drugie otrzymałam od adwokatki jnm pismo wzywające mnie do uregulowania zaległości w płatnościach za dom, w którym zamieszkuję i informację, że mam płacić za wynajęcie pokoju, UWAGA!, 800 zł miesięcznie.
Pamiętam dokładnie dzień, w którym otrzymałam to pismo. Najpierw krew mnie zalała ze złości, bo to, że mam jakieś zaległości było zwykłym kłamstwem. Miałam na to dowody na piśmie, za każdy razem żądałam pokwitowania, że uregulowałam swoją część opłat. A już czynsz za wynajmowanie pokoju w domu wariatów był kroplą, która przelała czarę goryczy.
W pierwszym, naturalnie ludzkim odruchu chciałam wyjaśnić sytuację, porozmawiać. I tu socjopatyczna natura jnm po raz kolejny ułatwiła mi podjęcie słusznej decyzji. Gdy usłyszałam wypowiedziane głośno, tak aby usłyszały to osoby będące w tym samym pomieszczeniu „Nie mam teraz czasu ani ochoty o tym rozmawiać”, odwróciłam się na pięcie i wyszłam. W tym momencie decyzja została podjęta i na dodatek w promocji otrzymałam ogromną siłę napędową – moje mega wkurwienie.
To, co stało się z pieniędzmi w firmie i jego zachowanie teraz jasno przypomniały mi, że jestem zwierzyną, na którą się poluje. Naprawdę poczułam, że jeszcze moment i mnie pokonają. Od jakiegoś czasu starałam się zrobić COŚ, by nie odpowiadać za nie swoje długi. I to moje mega wkurwienie dało mi siłę. Siłę, by bezwzględnie, stanowczo i bez wyrzutów sumienia ratować swoją skórę. Zadziałałam z zaskoczenia, dobre duchy czuwały nade mną i znów mi się udało. Wtedy uzyskałam tylko przyznanie się do winy. Teraz, blisko rok później mogę napisać, że dzięki mojej konsekwencji, i bezwzględnemu egzekwowaniu zobowiązań, dzięki pomocy kobiety, która dla mnie nadstawiała karku udało mi się uniknąć obciążenia prawie 100 tys. długiem. Cudzym długiem, dodam. Ale nie czarujmy się, mogło być zupełnie inaczej, bo to właściwie był cudowny zbieg okoliczności. Po co o tym piszę? By Wam pokazać, że po nich NALEŻY się spodziewać wszystkiego najgorszego. Nie ma żadnych hamulców, żadnych wyrzutów sumienia, żadnej uczciwości. Przez jakiś czas usiłowali mnie przekonać, że powinnam się zgodzić na wzięcie kredytu na firmę, by spłacić tamten dług. No pojebani całkiem. Ale przede wszystkim jednak zdziwieni, że ja się nie zgadzam. Co się z Nią, kurwa, stało? Dlaczego się nie zgadza?
W każdym razie dzień, w którym otrzymałam wspomniane pismo stał się kolejnym z najważniejszych w moim życiu. Udało mi się uzyskać dowód ws brakujących pieniędzy i wyprowadziłam się z córką z tego domu.
Nie tego się socjopata spodziewał. To pismo miało mnie pogrążyć w STRACHU. Miałam żebrać o łaskę i możliwość mieszkania. Jakże bardzo się pomylił ;) Nadal nie dotarło do niego, że nie ma już starej, bezwolnej Walkirii. Tak, jak nie dopuszczał do siebie myśli, że ja NIE CHCĘ już z nim żyć, tak samo nie dopuszczał myśli, że jestem gotowa wyprowadzić się w jednym momencie. Był pewien, że sobie nie dam rady, że jestem za słaba. Piękna projekcja, prawda?
W tym dniu też pękło we mnie coś ostatecznie. Zniknęły jakiekolwiek ludzkie uczucia do tej dwójki potworów. Ostatecznie zrozumiałam, że nie mogę sobie pozwolić na najmniejsze oznaki słabości, ani na moment nie mogę przestać być czujna, a właściwie ZAWSZE muszę być dwa kroki przed nimi. I nie spuszczać z oka, jak dzikich zwierząt, które grasują poza klatką. To nie jest proste, zapewniam. Ale osiągalne i przynosi wymierny efekt, jeśli nadal musisz przebywać w ich pobliżu.
To był trudny dzień dla mojej córki. Trudny też i dla mnie. Pokazałam jej pismo, które dostałam i powiedziałam, że w takim razie się wyprowadzam. Wewnątrz cała wyłam, myślałam, że serce pęknie mi z bólu, ale pozostawiłam jej decyzję, czy chce się wyprowadzić ze mną, czy zostać z ojcem i babcią. Kto tego nie przeżył, nie jest chyba w stanie wyobrazić sobie, ile mnie to kosztowało. Powiedziałam, że nie wiem, gdzie będziemy mieszkać, że na razie wyprowadzimy się na kilka dni do babci. Ale z pewnością nie będzie miała takich warunków, jak dotychczas, na to musi być przygotowana. Do końca życia nie zapomnę słów, które wtedy usłyszałam „Mamuś, jak Ty w ogóle mogłaś pomyśleć, że ja Cię zostawię? Że się z Tobą nie wyprowadzę? Przecież ja Cię kocham najbardziej na świecie. I nieważne, gdzie i jak będziemy mieszkać.” Wtedy chyba moje dziecko po raz pierwszy w życiu widziało mnie płaczącą. Nie potrafiłam powstrzymać wylewających się łez ulgi. Nie minął nawet kwadrans od momentu, gdy powiedziałam o wyprowadzce ET, gdy do domu wpadł jnm. Poinformowany przez mamusię „Ona powiedziała, że się wyprowadza i zabiera ze sobą P.”
Wpadł do pokoju naszej córki, w którym z Nią siedziałam i zaczął się wydzierać, że mam mu pokazać to pismo od adwokatki, że ja zmyślam itp. Spokojnie (to już był ten etap totalnego zamrożenia) oświadczyłam, że nic mu nie pokażę, bo nie mam teraz czasu ani ochoty, podobnie jak on wcześniej. I kończę w tym momencie rozmowę i żegnam. Trudno mi opisać furię, która malowała się na jego twarzy, ale opanował się i wyszedł. Zapewne przekonany, że to czcze pogróżki. Jak to niegdyś bywało ;)
W piwnicy miałam kartony, wniosłam je do swojego pokoju i mam w głowie taki obraz, jak scena z filmu. Stoję przed moją ogromną szafą, wszystkie 4 skrzydła otwarte na oścież, kartony przygotowane na podłodze i ja – uśmiechnięta od ucha do ucha zaczynam wrzucać do tych kartonów ciuchy, razem z wieszakami, byle szybciej. Poczułam wtedy, jak bardzo czekałam na ten moment. Gdyby nie córka, dla której z pewnością nie była to chwila radosna, to śpiewałabym i tańczyła z radości. A tak poprzestałam tylko na pakowaniu się z prędkością światła z uśmiechem absolutnego szczęścia na twarzy. Pamiętam, że zadzwoniłam do mamy, że na kilka dni się u niej zatrzymam. Wysłałam też sms'y do moich przyjaciółek „Właśnie się wyprowadzam. Wszystko OK.” Nawet one zostały zaskoczone tą decyzją, ale to przecież sztuki zahartowane w boju, wiedziały co czynić. Po upewnieniu się, że nie pójdę z dzieckiem pod most, po zaoferowaniu własnych mieszkań do zamieszkania i po udzieleniu porad „uważaj, może mu całkiem teraz odwalić, zmykaj stamtąd jak najszybciej” ucieszyły się jak ja. Wiedziały, jakie to dla mnie ważne i wiedziały też, że dam sobie radę. Ale wiedziały też, że tych kilka dni może być dla mnie trudne. Zwłaszcza Stenia wiedziała :) No przecież miałam na te kilka dni zamieszkać u moich rodziców, z którymi miałam wiadomo jakie relacje.
Spakowałam wtedy większość ciuchów, niezbędne kosmetyki i niezbędne rzeczy córki, zadzwoniłam do mojej kochanej bratowej i poprosiłam o pomoc w przewiezieniu rzeczy. Kolejna kobieta, która nie bawiła się w jakieś jęki i sceny zdziwienia. Zapytała czy wszystko OK (strasznie mam mądre kobiety wokół siebie) i na którą ma przyjechać. Tego dnia i następnego (sobota, pamiętam) przewiozłyśmy kilkunastoma kursami wszystkie moje rzeczy. Zabrałam tylko swoje osobiste rzeczy, zwierzaki i otrzymane w prezencie garnki, talerze i sztućce. W czasie, gdy zamieszkaliśmy w osobnych pokojach usunęłam ze swojego otoczenia większość rzeczy, które użytkowałam w małżeństwie. Może to wydawać się śmieszne, ale czułam imperatyw pozbycia się wszelkich jego śladów z mojego otoczenia. Kupiłam nową pościel, 4 ręczniki. I z tym się wyprowadziłam. Zostawiłam mu WSZYSTKO. Nie chciałam patrzeć na nic, co by mi się z nim kojarzyło.
W czasie wyprowadzki miały miejsce dwa epizody, które Wam opiszę, jako bardzo znamienne. Pierwszy z nich miał miejsce podczas mojego radosnego pakowania się. Zobaczyłam w pewnym momencie jego odbicie w lustrze. Stał w drzwiach i patrzył zdumiony na moje pakowanie się, widziałam wypisane na jego twarzy przekonanie, że ewidentnie musiałam zwariować. A drugie jest przykładem bezwzględnej manipulacji, do jakiej te gady są zdolne. Podczas pakowania się doszły mnie słowa wypowiadane do naszego dziecka „Będę tęsknił za XYZ” (świnka morska, którą zupełnie nigdy się nie zajmował) no i łzy, oczywiście. Miałam ochotę pójść i go zabić, ale dałam sobie spokój, przecież widziałam, że tak właśnie będzie się działo.
Tej nocy spałyśmy już u moich rodziców, w sobotę przy pomocy niezastąpionej bratowej wywiozłam resztę swoich rzeczy. Z ulgą NIE OBEJRZAŁAM SIĘ za siebie, gdy odjeżdżałam z ostatnią turą. Kilka razy w życiu przeprowadzałam się, ZAWSZE w początkowym okresie nawykowo chciałam wracać na „stare śmieci”. Tu nie zdarzyło się to ANI RAZ.
Po kilku ciężkich dniach spędzonych z moimi rodzicami los znów się do mnie uśmiechnął. Za cenę troszkę wyższą niż „oferta” jnm wynajęłam piękne, słoneczne mieszkanie. Właściciele są wyjątkowymi ludźmi, mieli do zaoferowania kilka mieszkań, szukałam czegoś niedużego, ze względu na koszty. Obejrzałam dwa mieszkania, żadne mi się specjalnie nie spodobało, ale nie miałam zamiaru wybrzydzać i wziąć to, które będzie dla mnie odpowiedniejsze. Od mojej mamy wiedzieli o mojej sytuacji, gdy tak stałam z niezbyt szczęśliwą miną w ostatnim  mieszkaniu, spojrzeli na siebie i powiedzieli, że mają jeszcze jedno mieszkanie. Ale duże, zdecydowanie droższe niż poprzednie. Powiedziałam, że z chęcią obejrzę. Gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam moje wymarzone mieszkanie; duże, jasne, z balkonem i oknami połaciowymi. Energetyczne kolory na ścianach, duża łazienka, standard mieszkania wyższy niż mojego poprzedniego miejsca zamieszkania. No tak, ale to nie było małe mieszkanko, tylko 55 metrów w pełni wyposażonego mieszkania, a na taki luksus mnie po prostu nie stać. Stałam jak dziecko w sklepie pełnym zabawek, ze świadomością, że nie stać mnie na te wspaniałości. I wtedy usłyszałam, że dla mnie obniżą cenę, tylko proszą o zachowanie dyskrecji ws wysokości czynszu. Za cenę odrobinę wyższą niż pokój u jnm miałam wspaniałe, pełne dobrej energii i słoneczne mieszkanie. Nie życzyłam sobie tutaj grama psychofażej energii, nie pozwoliłam na to, żeby jnm wszedł do tego mieszkania. STREFA BEZPIECZEŃSTWA jest zachowana. Kordon sanitarny???
Jestem w tym mieszkaniu szczęśliwa jak nigdy i nigdzie wcześniej, czuję, że to mój DOM. Taki, jaki powinien być: ciepły, bezpieczny i pełen miłości.
Wiem, ze niektóre z Was muszą mieszkać z oprawcami we wspólnym mieszkaniu, domu. Jeśli nie ma innej możliwości, to po prostu musicie to jakoś przeżyć. Da się, ale jest naprawdę bardzo, bardzo ciężko. Ja nie byłam już w żaden sposób związana pozytywnymi emocjami z jnm, ale i tak było trudno. Wracając tam czułam się, jakbym wracała do więzienia, ten dom po prostu wysysał ze mnie energię. Świadomość ich obecności za ścianą, świadomość, że z pewnością grzebie w moich rzeczach, brak intymności i poczucia bezpieczeństwa – to bardzo wysoka cena. Dlatego jestem pewna w 100% tego, co teraz napiszę: Należy jak najszybciej, wszelkimi możliwymi sposobami ODEJŚĆ. Nie da się uwolnić spod ich wpływu pozostając w fizycznej czy psychicznej bliskości. NIE DA SIĘ.
Możesz się oszukiwać, że jesteś silna, że Cię to nie rusza, że nie ma to na Ciebie wpływu. MA, zapewniam Cię. On doskonale wie, czym Cię wyprowadzić z równowagi. Jest jak pasożyt, karmi się KAŻDYM ochłapem. Wiem o czym piszę, bo kolejno odcinałam jnm źródła pożywienia, a on i tak nie przestawał. Nie rozmawiałam z nim w ogóle na tematy prywatne, tylko sprawy firmowe i dotyczące naszej córki. I im bardziej ja unikałam kontaktu, tym bardziej on nie dawał mi spokoju. W końcu publicznie, przy wielu osobach powiedziałam, że nie życzę sobie, żeby do mnie dzwonił ze sprawami, które mnie nie dotyczą. Że nie jestem już jego żoną, ani sekretarką, ani służącą. Każdą próbę zbliżenia się do mnie (agresywną, naprawdę agresywną) natychmiast stopowałam. Przypomniałam sobie wszystkie „nauki” od Pani psychiatry. Nie wdawanie się w dyskusje, nie prowokowanie kłótni, nie dopuszczanie do przekraczania mojej granicy komfortu. Bezwzględne, zimne, egzekwowanie ustaleń i swoich praw. Dla normalnego człowieka (jednak takim jestem) to trudne, to działanie wbrew własnej naturze. I to właśnie jest CENA, którą nadal płacisz, jeśli nie wprowadzisz zasady ZERO KONTAKTU. Mnie udało się doprowadzić do takiej sytuacji, że praktycznie zlikwidowałam możliwości jego bezpośredniego wpływania na mnie. Ale to nadal nie to, co WOLNOŚĆ. Bo te hieny, jeśli nie mogą dotknąć Cię bezpośrednio, poszukają innych sposobów. Dziecko, znajomi, pracownicy, alimenty, wspólne niezałatwione sprawy – to za ich pośrednictwem może wciąż na Ciebie oddziaływać. I nie łudź się, że COKOLWIEK zostanie Ci oszczędzone.
Wiem, że masz nadzieję, że rozwód, odejście zakończy tę historię. Niestety nie, nie w przypadku „związku” z psychopatą. Według jego porąbanej świadomości NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO w waszej relacji. Co gorsze uważa, że to on zadecyduje też, kiedy się zmieni.
Wiem, że zabrzmi to okropnie i nieludzko, ale właściwie tak naprawdę uwolnić może Cię tylko kolejna ofiara, na której skupi się jego uwaga. No albo jego zejście z tego świata, ale to jednak przeważnie szybko nie następuje.
Nie brzmi to optymistycznie prawda? Dlatego jeśli jesteś na początku związku z kimś takim, jeśli jeszcze nie wiąże Cię z nim za wiele spraw formalnych, jeśli nie macie dzieci – zmykaj, ile sił w pęcinach. Bo „relacja” z socjopatą to jak pakt z diabłem. Trudno się uwolnić od jej dalekosiężnych skutków.
Często pytacie o relacje socjopatów z własnymi dziećmi. To najtrudniejszy temat, zdecydowanie. Niestety, to, że to jest jego dziecko nie ma najmniejszego znaczenia. W niczym. Tak samo jak Ty, jak wszyscy inni ludzie dzieci są tylko pionkami w grze, której skutkiem ma być jego zadowolenie. Manipulują nimi bez żadnych skrupułów, wykorzystują ich miłość i chęć bliskości. Jestem przekonana, że najlepiej dla dziecka jest, jeśli nie ma kontaktu z tak zaburzonym człowiekiem, ale niestety, to rzadko się zdarza. Pomimo niezdolności do odczuwania uczuć wiedzą, że dziecko jest świetnym narzędziem do wpływania na byłą partnerkę. Im dziecko mniejsze, tym te manipulacje są łatwiejsze do przeprowadzenia. Każda okazja wpływania na Ciebie będzie wykorzystana, każda możliwość utrudnienia Ci życia również. Jeśli dziecko jest już wystarczająco duże i samodzielnie potrafi obserwować nieprawidłowe zachowania, zacznie zadawać mu pytania, polemizować lub dyskutować – stanie się Twoim „przedłużeniem”. Wszystkie złe emocje, które dotychczas dotyczyły tylko Ciebie, mogą się zacząć kumulować i na dziecku.
Należy z dzieckiem o tym porozmawiać, wyjaśnić mu mechanizmy i przyczyny. Nie wolno Ci pozwolić, aby dziecko stało się kolejną ofiarą, bronić je jest Twoim obowiązkiem. Jeśli widzisz, że kontakt z ojcem krzywdzi dziecko, zwróć się o pomoc do specjalisty. Zrób wszystko, co musisz, żeby je chronić.
Oczywiście wszystkie te negatywne zachowania nie są okazywane wprost. Tak, jak kiedyś grał dobrego męża, partnera, wspólnika tak teraz udaje zainteresowanie dzieckiem. Będzie starał się torpedować ustalenia, burzyć ustalony porządek i siać spustoszenie w głowie Waszego dziecka. Mnie serce pęka, gdy słyszę ten pozbawiony ciepła głos, którym jnm odzywa się do naszej córki; gdy widzę, jak odpycha ją za każdym razem, gdy ona oczekuje bliskości. Wkurwia mnie to, że NIC WIĘCEJ nie mogę zrobić. Mogę tylko rozmawiać z córką i liczyć na jej dojrzałość. Bo co do jego intencji ja nie mam żadnych złudzeń, odkąd „zwierzył się” naszej wspólnej znajomej: „P. będzie taka sama, jak jej matka. Nie może być inna, skoro wychowała się w takim kurewskim domu”.
Obserwuję, jak szybko postępuje degeneracja zachowania jnm. To już nie tylko ja jestem obiektem ataku lecz praktycznie wszyscy, którzy wejdą mu w drogę. Nie potrafi już się hamować, jest agresywny, a zachowania mizoginistyczne zdominowały jego postępowanie. Kiedyś napisałam, że „socjopata zdycha w samotności” i już teraz, tak szybko widzę, że tak właśnie będzie. Już teraz nie ma żadnych znajomych, wszystkich odepchnął swoim zachowaniem. Sam swoim postępowaniem daje świadectwo prawdzie, ja nie musiałam w tej sprawie robić nic. Jest to namiastka sprawiedliwości.
Rok od rozwodu, po pierdylionie jego psychopatycznych zachowań doszłam w końcu do etapu, gdy mogę uznać moją historię „Ja i socjopata” za zamkniętą. Jestem psychicznie i emocjonalnie gotowa do wykonania ostatniego „cięcia”. Przygotowuję się do tego formalnie i strategicznie, by nic mnie nie zaskoczyło. Wierzę, że rok 2013 będzie dla mnie rokiem ostatecznego rozwiązania. Z jnm wiążą mnie tylko sprawy firmowo-finansowe. To tylko pieniądze, firma przestała już być dla mnie rodzajem emocjonalnej kotwicy.
Jestem gotowa na nowe, nie mogę się już tego doczekać. I nie mam już żadnego usprawiedliwienia ;) Bo prawda jest taka, że teraz ZNÓW WSZYSTKO W MOICH RĘKACH.
Znów czuję się tak, jak wtedy, przed tą otwartą szafą. Pora się pakować i ruszać po nowe. 



Postanowiłam, że dalsza część mojej zakładki, mojej opowieści będzie serwowana Wam w odcinkach „Ja i …”. Zapraszam.
 

Rozdział Najpierwszy: JA i ja.
19/05/2012
Jestem DDA.  To miało i ma bardzo znaczący wpływ na moje życie. Do niedawna uważałam to za swoisty garb, piętno. Wykonałam ogromną pracę nad samą sobą. Tak, mogę z czystym sumieniem tak napisać. Zrozumiałam, że to nie tylko piętno, to także swoisty dar. Postanowiłam wyszarpać z tego to, co najlepsze i pożegnać to, co mnie upośledza. Zaparłam się jak mulica, to akurat świetnie mi wychodzi. Walczę codziennie, nie przestaję ani na chwilę. Bo wiem, że nie ma innej drogi. Ja nie widzę innej drogi. Różnie mi wychodzi. Ale bardzo się staram. Naprawdę. Jestem bardzo wdzięczna tym, co są najbliżej i dodają mi sił.
Zastanawiałam się, co jest dla mnie najważniejsze, co mnie najlepiej określa. I pomogła mi moja ukochana Edyta Bartosiewicz. Ona WIE, pięknie o tym pisze i śpiewa. Myślę, że ten kawałek wiele mówi o Walkirii.
http://www.youtube.com/watch?v=ksLJI_q0ar8
cdn.



**********



Rozdział Drugi: Ja i moja matka. 
22/05/2012
Największy psychofag w moim życiu. Przebija ojca i exa razem wziętych. SIEROTKA.
Sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że tak naprawdę ona nie jest tylko ofiarą. Jest też katem. Moim katem.
We wspomnieniach z dzieciństwa pijaństwo i agresja ojca jest rzeczą oczywistą, ale dla mnie gorsza była Jej bezczynność. Nie mogę napisać bezradność, bo byłoby to nadużycie. Ona praktycznie NIC nie robiła, by zmienić sytuację.
Opowieść Stelli przypomniała mi wiele rzeczy, o których kiedyś chciałam zapomnieć. Wyparłam je dość skutecznie; ale tego nie da się zapomnieć. Krzywda, którą doznałam i doznaję z rąk własnej matki to swoiste neverending story. Z tą różnicą, że od jakiegoś czasu wiem i umiem się bronić.
Jak już pisałam – odkąd pamiętam, zawsze chowała się za mnie. W przenośni i dosłownie. Sama jestem matką i zastanawiam się – kim trzeba być, by tak bardzo krzywdzić własne dziecko? Co trzeba mieć w głowie? Albo czego nie mieć? Gdzie miejsce na miłość, troskę?
Moja matka nigdy w życiu mnie nie obroniła. NIGDY. Przed nikim i przed niczym. Niczego mnie nie nauczyła, to znaczy niczego dobrego. Bo złego, to mi nawpychała do głowy mnóstwo.
Byłam dzieckiem idealnym. Bezproblemowym. Gdy trzeba było – niewidzialnym. Lub wręcz przeciwnie – domowym bohaterem. Mówisz – masz. Ładna, mądra, grzeczna, dobrze wytresowana. Zero wagarów, buntu, pyskowania. Przecież nie mogę zawieść, zdenerwować.
Nie paliłam, nie piłam, narkotyki dla mnie nie istniały. Nawet się nie spóźniałam. Można było na mnie polegać w 100%, nie zawodziłam. I co ja miałam sobie myśleć, jeśli to wszystko NADAL BYŁO ZA MAŁO. Za mało, żeby ojciec nie pił, za mało, żebym była ważna dla matki. MUSIAŁAM sobie pomyśleć, że NIE ZASŁUGUJĘ na nic innego. I tak myślałam. Bardzo długo tak myślałam. Na szczęście mogę już użyć czasu przeszłego.
Ale chcę Ci mamo coś napisać, może kiedyś powiem Ci prosto w twarz?
Nie kocham Cię mamo i nie szanuję Cię. Jako matki, kobiety i człowieka. Nie dałaś mi najmniejszego powodu. Nadal mi go nie dajesz. Widzę, że nie akceptujesz zupełnie mojej aktualnej postawy. Nie potrafisz ukryć, jak bardzo Cię irytuję. Irytuje Cię moje zachowanie, moja wg Ciebie niczym nie uzasadniona radość, ale przede wszystkim irytuje Cię to, że wzbudzam w Tobie TAKIE uczucia. Nieprzystające dobrej matce, za jaką się uważasz. Bardzo się mylisz. Nie byłaś, nie jesteś dobrą matką – ani dla mnie, ani dla mojego brata. Ja się zbuntowałam, on daje się prowadzić jak na sznurku. Jestem pewna, że intuicja uratowała mnie, od Ciebie mnie uratowała. Instynktownie czułam, że muszę od Ciebie uciec, że inaczej zginę całkiem. Ograniczyłam nasze kontakty do minimum, ale tylko ja wiem, jak wiele mnie to kosztowało. Jak złym człowiekiem się czułam. Niedobra córka, niewdzięczna. Oj, dawałaś mi to odczuć przy każdej okazji.
Że nie rozumiesz o co mi chodzi? Nie spodziewałam się niczego innego, tak prawdę mówiąc. Ty może nie pamiętasz, ale ja pamiętam doskonale takie momenty, gdy w tym moim piekielnym życiu z Tobą i ojcem wydarzały się takie rzeczy, które zabiły jakiekolwiek pozytywne uczucia do Was, do Ciebie. Chcesz? To Ci przypomnę:
1. Jestem małą dziewczynką. Powinnam bawić się beztrosko lalkami i cieszyć dzieciństwem. Ja patrzę na zapitego ojca opowiadającego okropne rzeczy o Tobie. Bicie, krzyki, krew, nieprzespane noce, strach. „Mamo, ja tak nie chcę. Mamo ja się boję. Mamo, ja nie chcę takiego taty”. Tak Ci mówiłam. A Ty? Po dwóch dniach od awantury wracałaś do roli kochającej żony. A ja? Co ze mną? Jak mam to rozumieć? Jak ocenić swoje uczucia? Jak ocenić siebie? ZŁA – tak siebie oceniałam.
2. Pamiętasz, jak przychodziłaś do mnie i pokazywałaś ślady na ciele. I opowiadałaś jak i dlaczego Ci to zrobił. Co ja miałam z tą wiedzą zrobić? Mogłam go tylko nienawidzić jeszcze bardziej. Ale co miałam zrobić, gdy widziałam, jak kilka dni później najspokojniej w świecie wskakujesz w rolę. Idziesz z nim do łóżka, jak gdyby nigdy nic. Gardziłam Tobą. Bardziej niż nim. A i tak w sumie najgorzej myślałam o sobie. Zła córka, bardzo zła.
3. Byłam już prawie dorosła. Nie mogłam znieść podczas kolejnej awantury wyzwisk, które tym razem do mnie ciskał. Powiedziałam, żeby przestał. Dostałam w twarz. Silno, na odlew. Pierwszy raz mnie wtedy uderzył. Wysyczałam, że go nienawidzę. Pobiegłam do pokoju i zaczęłam się pakować do plecaka. Przyszłaś za mną i pamiętasz, co mi powiedziałaś? „Nie rób mi tego. Wiesz co zrobi ojciec, jak wyjdziesz teraz z domu? Trzeba było go nie denerwować.”  Zostałam, oczywiście. I następnego dnia musiałam udawać, że NIC SIĘ NIE STAŁO. Żeby znów się nie zdenerwował. Nie wiem, kim bardziej wtedy gardziłam – Tobą czy samą sobą.
4. Jeszcze mieszkam z Wami, ale już blisko ślubu. Jestem w ciąży. Chyba 2 miesiąc. Siedzimy w kuchni, przy stole. Ja, Ty i podpity ojciec. Rozespany, więc wkurwiony aż miło. Jestem zmęczona, więc „zapominam się” i jestem „niegrzeczna” – śmiem powiedzieć, żeby już poszedł spać i dał nam spokój. Słyszę „Myślisz, że jak jesteś w ciąży, to nic Ci nie zrobię?” Pani Bóg znów nade mną czuwała. Refleks mam dobry, lata praktyki. Uchyliłam się i kryształowa popielniczka minęła moją głowę o centymetry. Nie zrobiłaś NIC, mamo. A ja po raz pierwszy wyszłam i zostawiłam Cię z nim samą. Odruchowo zrobiłam dla mojej jeszcze nienarodzonej córki to, czego Ty NIGDY nie zrobiłaś – CHRONIŁAM JĄ. Dzięki Pani Bóg za instynkt. Bo na wychowanie liczyć nie mogłam.
5. Moja córka, a Wasza wnuczka ma jakieś 1,5 roku. Przychodzę do Was w odwiedziny. Wchodzę i widzę, że ojciec jest porządnie podpity. Jestem na Ciebie wściekła. Że mnie nie ostrzegłaś, że pozwoliłaś, żeby P. została narażona na niebezpieczeństwo. Nie wychodzę, znów daję się uwikłać w idiotyczną lojalność i poczucie winy. Ojciec w pewnym momencie łapie wnuczkę za ręce. Za mocno. Rozpłakała się. W ułamku sekundy była na moich rękach, a chwilę później już nas u Was nie było. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy widziała dziadka pijanego. Od tego momentu zrozumiałam też, że Ty się nie zmienisz, że wnuczkę też wciągnęłabyś w to bagno. Wcześniej czy później. Dlatego odcięłam siebie i ją od tego. Od tego momentu przestałam słuchać opowieści kiedy i ile ojciec pije. Jak się zachowuje.
To Ty chciałaś w tym tkwić, nie ja. Więc Cię tam zostawiłam. I znów źle o sobie myślałam. Ale już czułam, że inaczej nie mogę. Moja córka, jej spokój były dla mnie najważniejsze. Nie chciałam być taka jak Ty. I nie byłam.
Czy to Ci wystarczy? Ahhh… jeszcze historia najnowsza. „Wszystko przez Ciebie. Przestań się wtrącać i ją podburzać”. Znów jestem winna. Znów ta zła. Znów sobie zasłużyłam.
Stenia to przewidziała. Wiesz mamo – powinnam Ci przedstawić Stenię. Stenia to moja matka zastępcza. Dziwo przyrody, bo młodsza ode mnie. Wiele mogłabyś się od Niej nauczyć. Jak być matką, na przykład. Co znaczy troszczyć się o mnie. Co znaczy myśleć o mnie. Dostałam ją ( a może raczej zabrałam sobie?) niespodziewanie. Nie oddam. I dzięki Niej wiem, że Ona pojawiła się w moim życiu, bo ZASŁUŻYŁAM.
A Ciebie mi żal. Tylko tyle.



**********
Rozdział Trzeci: Ja i moja Walka. 
03/06/2012
Wszystko dzieje się PO COŚ. To już większość z nas wie. Ja wielokrotnie przekonałam się, że w moim przypadku (może ze względu na moją mułowatą oporność) wszystko dzieje się jeszcze w ODPOWIEDNIM momencie. Odpowiedni moment – to nie tylko odpowiedni czas, już to wiem. To odpowiednie, wyjątkowe okoliczności. Zlepek cudownych, niesamowitych wydarzeń, ludzi i ja też już „odpowiednia”, czyli gotowa, przygotowana na przyjęcie wiedzy, prawdy i oczywistych oczywistości, których dotychczas uparcie nie zauważałam. Być może ze względu na moje uzależnienie od czytania, znaczącą rolę w tym procesie w moim przypadku odgrywają książki. Tak było z „Końcem współuzależnienia”, która to książka po prostu spadła mi z półki na głowę w Empiku. Jasny przekaz, prawda? Nie da się nie zauważyć.  Znalazłam w niej odpowiedzi na moje największe wątpliwości, zmusiła mnie do głębokiego zastanowienia się, poruszyła do głębi. Czytam ją co jakiś czas na nowo, wciąż znajduję nowe wskazówki, nowe problemy do rozwiązania i mogę też obserwować, jak wiele pracy już za mną. Ale była i pozostanie jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Zawsze podświadomie czułam, że odpowiedź na pytanie „Dlaczego pozwoliłam sobie to zrobić?” ukrywa się w moim dzieciństwie. Wiedziałam, że tak złe doświadczenia z pewnością w jakiś tam sposób mnie naznaczyły. Ale nie sądziłam, że aż tak.  Nie przypuszczałam, że aż tyle usiłowałam zapomnieć, że aż tyle przez te wszystkie lata dźwigałam. Uważałam się za silną i pewną siebie kobietę, jakże się myliłam. Co gorsze, zrozumiałam, że właśnie to przekonanie (o tej pozornej sile) czyniło mi najwięcej krzywdy. Jedno zdanie, właściwie pytanie – pozwoliło mi podjąć jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu. „Czy naprawdę chcesz być do końca życia dozorczynią?” To po tym zdaniu ZROZUMIAŁAM. Zrozumiałam, że całe życie nią właśnie byłam. Rodziców, brata, potem licznych znajomych i nawet współpracowników – DOZORCZYNI. Nie chciałam już tak żyć. Chciałam napisać, że pragnęłam odzyskać radość życia, ale to nieprawda. Zrozumiałam, że muszę się jej nauczyć, tak jak kiedyś czytania i pisania. Nie miałam żadnych wzorców, żadnego oparcia. Byłam z tym wszystkim sama, w porę zrozumiałam, że muszę szukać pomocy, że sama sobie nie poradzę. Miałam szczęście, ogromne szczęście, że odnalazłam swoją sforę. I że byłam właśnie wtedy już gotowa na przyjęcie prawdy. Bolesnej prawdy o samej sobie. Nie były to rzeczy przyjemne, im głębiej grzebałam, tym więcej się dowiadywałam i bardziej bolało. Ale czułam, że innej drogi nie ma, że jak się zatrzymam, to wszystko, co wypracowałam – przepadnie. Ten proces trwa do dziś, nie kończy się, tylko ewoluuje. Po drodze musiałam zmierzyć się z moimi tabu. Opisanie, zmierzenie się z jednym problemem dawało mi siłę do walki z kolejnym. Kiedyś wszystko chciałam załatwić już, natychmiast, od ręki. Byłam strasznie niecierpliwa, co tylko dodatkowo mnie stresowało. Teraz już wiem, że do wszystkiego trzeba dojrzeć, otworzyć się, nic na siłę. I szukać w każdym z tych wydarzeń korzyści dla siebie. Bo zawsze są, zawsze. No na przykład ja sama. Przecież gdyby nie to, co się wydarzyło w czasie moje małżeństwa nie byłabym taką kobietą, jaką jestem teraz. Może nigdy nie znalazłabym wystarczającego powodu, by podjąć próbę walki o normalne życie. To ewidentny plus całej tej sytuacji – odzyskanie samej siebie. Rozpoczęcie walki o normalne życie. Szukanie przyczyn, odpowiedzi. Znajdowanie zdań, które wiele wyjaśniają.
Współuzależnienie jest uzależnieniem od ludzi – od ich nastrojów, zachowań, stanu zdrowia i miłości. Jest uzależnieniem paradoksalnym. Współuzależnieni sprawiają wrażenie osób niezależnych, na których można polegać, a tymczasem są uzależnieni i sami potrzebują oparcia w innych. Wydają się silni, a są bezradni.” – gdy to przeczytałam, to odruchowo się zbuntowałam. Ja słaba i bezradna? NIGDY!  Wtedy przypomniałam sobie, co w innym miejscu tej książki Melody napisała – że jeśli coś wzbudza taki właśnie opór, to „coś jest na rzeczy”, właśnie temu należy się najmocniej przyjrzeć. Tak też zrobiłam. Nie raz, wiele razy. W ten sposób odkrywałam prawdę o sobie, tę najbardziej bolesną i wstydliwą dla mnie samej.
Gdy już zrozumiałam, że jestem współuzależniona, postanowiłam walczyć. Zrozumiałam, że współuzależnienie wpływa na całe moje życie, na relacje z wszystkimi ludźmi, że jak czegoś nie zrobię, to będę wciąż powtarzać ten sam schemat. Musiałam znaleźć jakiś sposób na wyrwanie się z tego zaklętego kręgu. Priorytetem oczywiście było uwolnienie się w tym momencie od męża, ale wiedziałam, że to początek.
Szukałam sposobu na walkę najlepszego dla mnie, zgodnego z tym, co podpowiadał mi instynkt. A to nie było dla mnie łatwe. Bo instynkt podpowiadał mi działania radykalne, bardzo radykalne. I wtedy w „Końcu współuzależnienia” przeczytałam o tym, co podpowiadał mi instynkt. Oderwanie się. To właśnie chcę zrobić, to moja droga, to moja walka. Zacytuję, dla jasności „Oderwanie się opiera się na następujących przesłankach: każdy odpowiada sam za siebie, nie potrafimy rozwiązać problemów innej osoby, martwienie się sprawami innych nic nie pomaga. Przyjmujemy politykę trzymania się z dala od obowiązków innych i zajmowania się tylko naszymi problemami. Jeśli ktoś wpędził się sam w kłopoty, to musi wypić piwo, które nawarzył. Pozwalamy innym być sobą. Dajemy im swobodę decydowania o sobie i możliwość dorośnięcia do obowiązków. Tę samą swobodę dajemy też sobie. Staramy się jak najlepiej przeżyć życie. Staramy się ustalić, co możemy, a czego nie możemy zmienić, a potem rezygnujemy z prób zmieniania tego, czego zmienić nie jesteśmy w stanie. Robimy co w naszej mocy, żeby rozwiązywać pojawiające się problemy, a kiedy nie uda się ich rozwiązać, przestajemy się nimi martwić i denerwować. Uczymy się żyć z nimi, a może raczej mimo nich. (…) Oderwanie się oznacza życie chwilą obecną – życie tu i teraz. Pozwalamy, by nasze życie płynęło swobodnie, nie staramy się wtłaczać go w żadne sztywne formy ani regulować. (…) Staramy się maksymalnie wykorzystać każdy dzień. Oderwanie się oznacza również zaakceptowanie rzeczywistości, pogodzenie się z faktami.”
Te słowa były dla mnie jak objawienie. To właśnie czułam, ale wydawało mi się to skrajnie egoistycznym podejściem. To było jak gigantyczny wiatr w żagle, uzyskałam pewność, której mi brakowało do tego, by odmienić swoje życie.
Jak większość współuzależnionych uważałam się za silną kobietę. Tu też musiałam przełknąć żabę. Okazało się, że to, co ja uważałam za DZIAŁANIE  było tylko REAGOWANIEM. Co za różnica? – ciśnie się na usta. Ano znacząca. Pozwolę sobie zacytować „ Nie jestem osobą działającą, lecz tylko reagującą. (…) Aż do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wiele z moich zachowań jest zwykłymi reakcjami na zachowania innych. Reagowałam na uczucia, zachowania, myśli i problemy innych. Reagowałam na to, co MOGLI czuć, myśleć czy robić. Reagowałam też na swoje własne uczucia, myśli i problemy. (…) Całe moje życie było jedną wielką reakcją na pragnienia, problemy, sukcesy i porażki innych oraz na cechy ich charakteru. (…) Byłam niczym kukiełka ze zwisającymi sznurkami, za które mógł pociągnąć każdy, kto chciał. (…) Nad naszymi uczuciami i zachowaniami panują i wyzwalają je wszyscy. Pozwalamy pośrednio innym mówić nam, co mamy robić. Znaczy to, ze straciliśmy kontrolę nad sobą. Znaczy to, że kierują nami inni. (…) Pozwalamy innym decydować o tym, kiedy będziemy szczęśliwi, kiedy będziemy mieć spokój, kiedy ogarnie nas przygnębienie. (…) Jesteśmy niczym strzęp papieru, którym miota każdy wiatr.”
Nie wiem, jak Ty, ale ja po przeczytaniu tych słów, gdy dotarło, że to też o mnie, poczułam się jak po ciosie w splot słoneczny. Odebrało mi dech.  Zawsze wydawało mi się, że reagowanie jest równoznaczne z działaniem, teraz dotarło do mnie, jaka to ogromna różnica. Ile traciłam energii na reagowanie, z którego nie miałam żadnego pożytku. Byłam jak czajniczek, w którym buzuje wrzątek, prawie wszystko mnie potrafiło wyprowadzić z równowagi. Potem po nocach potrafiłam rozpamiętywać swoje i innych reakcje. Jak zareagowałam, czy tak powinnam, dlaczego nie inaczej? Znasz to? Postanowiłam i to zmienić. To nie było łatwe, wiązało się z ogromną samokontrolą i wcielaniem w życie tak obcego mi podejścia „Powoli”.  Wyobrażacie sobie przeobrażenie buzującego czajniczka w Buddę? Prawie tak to wyglądało. Zachowanie jużniemęża bardzo mi w tej przemianie pomogło – po prostu dla ratowania własnego zdrowia psychicznego musiałam ograniczyć reagowanie. Czy się udało? Nadal nad tym pracuję, bo wytrzebienie wieloletniego nawyku nie jest łatwe, ale korzyści, które obserwuję dają mi ogromną motywację. Powoli odzyskałam kontrolę nad własnym życiem, przestałam pozwalać innym ludziom na wpływanie na moje samopoczucie. Oczywiście najtrudniej jest z tymi najbliższymi. Ale nie poddaję się, gdy tylko czuję, że się cofam – natychmiast wyrywam do przodu. Wiem, że warto. Zen Walkiria? Może kiedyś mi się uda.
Tak zaczęłam swoją walkę o swoje nowe, dobre życie.
Ciąg dalszy nastąpi, zapewniam.



24/06/2012
Często pojawia się pytanie „Jak sobie dałaś z tym radę?” „Jak sobie radzić z dołami, smutkami”. Opiszę moją drogę, moje sposoby. Od razu uprzedzam lojalnie, że nie dla wszystkich odpowiednie jest podążanie moimi tropami. Mam hm… delikatnie mówiąc specyficzny charakter i podejście do życia. Radykalna jestem i uparta, jak cholera. Mam też swoisty sposób rozwiązywania wszelakich problemów. Zaznajamiam się z rozległą teorią, by ogarnąć temat. No w moim przypadku bez ZROZUMIENIA nie ma żadnych efektów, to już wiem.
Tak też było w przypadku jnm, ale oczywiście zebrałam się do zgłębienia tematu dopiero wtedy, gdy całkiem popłynął, gdy w końcu zrozumiałam, że to nie jest normalne. Priorytetem było od początku dojście do sedna w temacie „Dlaczego na to pozwoliłam”, było to dla mnie zdecydowanie ważniejsze w tym momencie niż „Co z nim się dzieje”.
Oczywiście już od jakiegoś czasu wiedziałam, że sporo z tego, co mnie spotkało wynika z bycia DDA. Postanowiłam dokładnie poznać mechanizmy rządzące DDA,  schematy zachowań i genezę MOICH zachowań. No nie było miło, niby byłam na to przygotowana, ale jednak nie na AŻ TAKĄ prawdę. Bolało. Bolało jak cholera, ale właśnie tego potrzebowałam. Gdy z grubsza, bardzo pobieżnie, ale w najważniejszych rzeczach ogarnęłam ten temat, przeszłam do poszukiwań wiedzy w temacie „Kim on właściwie jest i co mnie czeka”. Czytałam, konsultowałam się z fachowcami, zadawałam sobie i im pierdylion pytań.
Tutaj muszę napisać ważną rzecz, która miała/ma znaczenie w mojej walce z psychofagiem. Otóż ja mam bardzo wrednosukowatolodowaty charakter, pamiętliwa jestem jak stado słoni i gdy mam pewność, co do słuszności podjętych decyzji – nie ma zmiłuj. I tak się stało właśnie wtedy. Przeanalizowałam swoje i jego zachowanie na dziesiątą stronę. Im głębiej grzebałam tym gorszy szit widziałam i coraz więcej rozumiałam; oczęta coraz szerzej mi się otwierały i coraz mniej wątpliwości się pojawiało. W końcu nadszedł dzień, gdy uznałam, że już wystarczy. Że już wiem z kim miałam do czynienia i co powinnam zrobić. Że przypadł mi w udziale związek z socjopatą i trza uciekać. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że tak właśnie powinnam zrobić. W momencie, gdy zrozumiałam, że stoi przede mną uosobienie zła, człowiek, którego celem stało zniszczenie mnie – nie pozostało we mnie nawet śladu jakichkolwiek pozytywnych emocji w jego kierunku. Decyzja została przeze mnie podjęta, pozostało zrealizowanie jej. Wiedziałam, że będzie ekstremalnie ciężko, i tak właśnie było.
Godziny przemyśleń – co zrobić, jak? Co jest dla mnie najważniejsze i ile jestem w stanie za to zapłacić? No i wyszło jednoznacznie – chcę się od niego uwolnić, chcę rozwodu i zrobię wszystko, by stało się to jak najszybciej. Miałam pełną świadomość, że zostanę z NICZYM. Tak sprytnie wszystko zostało zorganizowane, od samego początku małżeństwa, że tyle właśnie miałam mieć – NIC. Zadecydowałam, że tak bardzo jego nie chcę, tak bardzo chcę się od niego uwolnić, tak bardzo chcę żyć normalnie, że zakończenie tego małżeństwa z NICZYM na koncie, z wizją bezdomności  - jest ceną, którą jestem gotowa zapłacić. Już wtedy rozumiałam, ze spokój i wolność są bezcenne, że warto zapłacić prawie każdą cenę za to, żeby je poczuć. Jeśli jesteś podobnej sytuacji, to szczerze zalecam odpowiedź na pytanie, które mnie osobiście ułatwiło podjęcie tej trudnej decyzji. „Czy to, że pozostanę z nim oznacza, że moja sytuacja w jakimkolwiek stopniu będzie lepsza dla mnie niż wtedy, gdy odejdę z niczym?” To pytanie przyszło do mnie niespodziewanie i przyznam, że odpowiedź była dla mnie samej zaskakująca w pierwszym momencie. „Nie, nic nie będzie dla mnie lepsze. Ani psychicznie i emocjonalnie (to jasne), ani finansowo.  Przecież ja cały czas, od zawsze i do zawsze miałam mieć NIC. Z niczym w niewoli czy z niczym wolna? Zrozumiałam, że taki właśnie NAPRAWDĘ jest mój wybór. I to dodało mi skrzydeł. Zastanów się proszę, czy masz czego się bać? Między czym tak naprawdę wybierasz? Czy jest powód do trwania w tym „czymś”?
Poszłam do adwokatki, postanowiłam nie pchać się w separację, która nie miała w tym momencie najmniejszego sensu i zdecydowałam się na złożenie pozwu o rozwód bez orzekania o winie. Taką podjęłam decyzję i nie żałowałam jej ani przez chwilę. Była to decyzja przemyślana, bez cienia wątpliwości, byłam zdesperowana i zdecydowana. Nie miałam złudzeń co do tego, że muszę spodziewać się po jnm wszystkiego, co najgorsze. Przygotowałam się na bezpardonową walkę, wiedziałam, że muszę zrobić COŚ, co pozwoli mi przetrwać w jednym domu, w jednej firmie czas, którego długość była dla mnie niewiadomą. Zrozumiałam, że muszę odnaleźć w sobie siłę, która pozwoli mi przetrwać.
Okazało się, że „ona ma siłę”. Sama nie wiedziałam, że tak wielką. Teraz już wiem, że to po prostu kwestia pewności słuszności podjętej decyzji i wizja przyszłości BEZ NIEGO mi jej tyle dała. Wyskoczyłam z łachmanów ofiary i założyłam zbroję. Nie spodziewał się po mnie takiej drastycznej zmiany, to jego fałszywe przekonanie o tym, że nadal nade mną ma pełną władzę bardzo mi pomogło. Absolutnie nie wyprowadzałam go z błędu. Niech ma, niech.

13/01/2013




W piątek miałam rocznicę. Pierwszą rocznicę rozwodu. Rok pełen oczekiwań, zmian, radości ale i niepokoju, strachu i złości. Chyba po raz pierwszy w moim życiu mogę napisać te słowa wierząc w nie: Czyli ten rok był taki, jak powinien być. Różnorodny, pełen emocji (dobrych i złych). PRAWDZIWY.
Pozwolę sobie teraz na krótką dygresję. Piszę to dla tych wszystkich, które zwracają się do mnie z prośbą o rozmowę. I chcą rozmawiać O NICH, jak ich zmienić, jak siebie zmienić, by oni się zmienili, jak z nimi żyć, chcą opisywać ICH zachowanie.
Jak pewnie zauważyłyście moja odpowiedź jest wciąż taka sama. Niezmiennie odsyłam do literatury, kontaktu z fachowcami i zachęcam do pisania i rozmowy, ale o SOBIE. Bo mnie chodzi o Was, a nie o nich. Oni mnie zupełnie nie interesują.
Osobną sprawą jest to, czy prawidłowo rozpoznajecie „problem”, który dotyczy Waszego partnera. Bo JEST różnica, i to ogromna, czy mówimy o człowieku, który po prostu jest nieuczciwy, czy o człowieku uzależnionym, czy o człowieku chorym psychicznie, czy o socjopacie. I od razu napiszę, że ta różnica powinna definiować NASZ sposób postępowania. Początkowo naiwnie myślałam, że problem nietrafnego „odczytywania” partnera jest raczej jednokierunkowy i przebiega w stronę „on nie jest taki zły”. To rozumiałam, to było moim (wysoce subiektywnym) zdaniem „naturalne”. No bo chyba z powodu tego właśnie przekonania większość z nas tkwiła w tych chorych relacjach. Ale jak mówią człowiek uczy się całe życie. Walkiria też człowiek, nie ominęło mnie to.
Ze zdumieniem zauważyłam, że niektóre kobiety odczuwają przemożną potrzebę „nadania rangi” swojemu tkwieniu w zaburzonej relacji. Pierwszy raz zobaczyłam to u kobiety, którą (tak mi się wtedy wydawało) dobrze znałam. Ta kobieta wiele lat tkwiła w małżeństwie z alkoholikiem. Typowym, że tak powiem, tylko przemoc fizyczna (z tego, co wiem) nie była obecna. I nagle ze zdumieniem zauważyłam, że z jakiegoś powodu „zwykły” alkoholik jest kreowany na socjopatę. Oczywiście najpierw pomyślałam, że nadinterpretuję, że mi się wydaje. Ale nie, okazało się, że oczy me widzą dobrze. Ta kobieta wyraźnie potrzebowała nadać rangę swojemu zaburzonemu partnerowi. Dlaczego? Ano dlatego, że w ten sposób i sobie nadała wyższą rangę. Tak właśnie postępują osoby, które nie potrafią uczciwie odnaleźć problemu w sobie.
Każda ofiara przechodzi etap tzw „wyrzygu”, czyli czasu, kiedy wyrzuca z siebie całą złość, nienawiść i ból. Naturalnym jest, że wtedy za wszystko obwiniany jest sprawca nieszczęścia. Po prostu nie ma wtedy miejsca na inne emocje, na racjonalne myślenie. Chcemy wykrzyczeć swój ból i mamy do tego prawo. Ale by pójść dalej, by naprawdę uciec do przodu, trzeba przeskoczyć na wyższy pułap. Zająć się sobą. A to nie jest miłe, zapewniam. Trzeba się zatrzymać, obrócić w tył i uczciwie ocenić. SIEBIE ocenić, nie jego. W sobie poszukać przyczyn, w sobie odszukać zgody na czynienie nam zła, w sobie poszukać odpowiedzi.
Jeśli utkniemy na etapie obwiniania partnera, jeśli będziemy sztucznie nadawać mu większą rangę, niż na to zasługuje, to nic się nie zmieni. W nas nic się nie zmieni. Bez uczciwego rozliczenia starych błędów nie będzie nowego początku.
Bez powiedzenia sobie „moje tkwienie przy alkoholiku zniszczyło sporą część mojego życia i z pewnością miało ogromny wpływ na życie moich dzieci” ta kobieta będzie tkwiła wciąż w punkcie wyjścia. Nie odnajdzie przyczyny w sobie. Bo ona tak naprawdę wcale jej nie szuka. Ona szuka wygodnego usprawiedliwienia dla siebie. Bo ona czuje się LEPSZA. Dlatego zwykły alkoholik nie wystarcza jej za powód. Mnie by wystarczył. Ale jej nie. Ona nawet sama przed sobą nie potrafi się przyznać, że popełniła błąd, że to w niej tkwi przyczyna. A już „zwykły” alkoholik jako uzasadnienie jej życiowego błędu – to już nieakceptowalne. Zróbmy więc z niego socjopatę. Ładniej brzmi i jest taki niezwykły, nieprzeciętny i budzący grozę. Pięknie mi uzasadni, że nie mogłam inaczej postąpić. W obliczu takiego zła MUSIAŁAM robić to, co robiłam. Uff... już się lepiej czuję.
Gówno prawda.
To, czy to jest socjopata ma tak naprawdę znaczenie tylko i wyłącznie wtedy, gdy staramy się określić problem w naszej relacji z partnerem i wtedy, gdy chcemy zadecydować, czy należy tę relację zakończyć. I znów, nie z tego powodu, by mieć fajne uzasadnienie swojego odejścia, tylko po to, żeby nie dawać szansy naprawy tego, czego naprawić się nie da.
Nie istnieje bowiem coś takiego, jak związek z socjopatą. Tobie (podobnie jak mnie) może się wydawać, że jesteście w związku, ale to złudzenie. Twoja pierdolona imaginacja, w imię której godzisz się i akceptujesz rzeczy nieakceptowalne. I jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji – ODEJŚĆ.
Napiszę to wprost i mam nadzieję, że po raz ostatni: To, że on jest socjopatą to powód do zakończenia relacji, a nie uzasadnienie TKWIENIA.
Opisanie mojej historii tutaj, wraz z wszystkimi bolącymi szczegółami nie miało na celu tego, żebym poczuła się jakaś wyjątkowa. Nie jest też krokiem w stronę „sierotki”. To próba (moim zdaniem udana) szukania przyczyn, rozwiązań. To moja walka. O resztę mojego życia, o życie mojej córki.
To także spłata długu, który mam wobec ludzi. W większości kobiet, ale i mężczyzn. Tych, którzy mi pomogli. W różny sposób, ale jednak cel został osiągnięty – jestem tu. Cała, zdrowa i wolna.
I dlatego staram się jak mogę, czyli przez opisywanie swojej historii, pomagać kobietom, które SZUKAJĄ. Szukają tak, jak ja szukałam, są zdesperowane i gotowe „gryźć ziemię”, by naprawić swoje życie. Są gotowe do walki.
Dlatego też wkurwiają mnie niemożebnie wszystkie zakłamane niunie, które nie mają odwagi przyznać się, że to w nich jest problem, że to one nad sobą muszą pracować.
Zwróćcie uwagę, że nigdy nie użyłam tu słowa „winna”. Bo ja nie widzę w nich winy, widzę problem. Ale one podskórnie czują się WINNE, to właśnie nie daje im spokoju. To ten głos w swojej głowie chcą zakrzyczeć. Nie uda się Wam, kochane. Nie da się zakrzyczeć własnego sumienia.
Poszukanie przyczyn Waszego postępowania pozwoli Wam wiele zrozumieć. Uczciwe rozliczenie się z przeszłością otworzy Wam też drogę do Waszych dzieci. O tak, te z Was, które mają dzieci z pewnością bardzo się tego boją. Ocenienia przez własne dzieci. Nie jest za późno. Jeszcze wszystko można naprawić, wyprostować. Ale trzeba uczciwie się rozliczyć z przeszłością. Nie udawać matki stulecia, jeśli przez całe dotychczasowe życie skazywałaś swoje dzieci na życie z ojcem-katem. Ahh... no i matką-katem. To właśnie boli najbardziej, przed tym właśnie uciekasz.
Jeśli naprawdę kochasz swoje dzieci, to weź odpowiedzialność na klatę. Ty miałaś wybór, Twoje dzieci go nie miały. Postępowałaś źle, bo inaczej nie umiałaś. Nikt Ci nie pokazał, jak jest właciwie i jak jest źle. Pokaż im, wytłumacz im, że one tak nie muszą. Że mają wybór. Nie rozumiesz, że jesteś dla nich pierdolonym wzorem? Że tego je nauczyłaś? Chcesz dla nich takiego życia? Na tym polega Twoja miłość matczyna?
Na te pytania musisz sobie sama odpowiedzieć, decyzja też należy do Ciebie. Ale pamiętaj, że skutki spadną nie tylko na Ciebie. I to już będzie Twoja WINA.

I jeszcze dodam, tak od siebie, w zupełnie darmowej promocji, dla tych wszystkich, które nadal szukają uzasadnienia dla swoich decyzji w „wyjątkowości” swojego partnera:
Wybacz kochana, ale KAŻDY by Ci to zrobił. Bo to w Tobie jest/była zgoda na to, co on Ci robił. Im szybciej to zrozumiesz, tym dla Ciebie lepiej.
Mnie też KAŻDY by to zrobił. Miałam pecha i trafił mi się socjopata.
I z chęcią wymieniałabym się z tą moją byłą znajomą na jej „zwykłego” alkoholika, którym ona tak bardzo gardzi. I naprawdę z całego serca jej życzę, żeby kiedyś zrozumiała, że tak naprawdę to nie gardzi nim, tylko gardzi sobą.

No i tak dygresja stała się treścią przewodnią. Ale to coś, co już bardzo długo leżało mi na wątrobie. Wiem, że to nie jest miłe, ale nie miało być. To miało Wam dać do myślenia.

A o tym, co miało być treścią posta napiszę niebawem.

Walkiria

Rozdział IV: Ja i On – mój Przyjaciel.

10/06/2012
Już od dawna nosiłam się z zamiarem napisania o Nim, ale nie było to łatwe, gdyż mam świadomość, że On czyta naszego bloga. Dziś, po przeczytaniu jak szafuje się słowami „tyle dla mnie zrobił”, „był dla mnie taki dobry”, „tyle mu zawdzięczam” – nie wytrzymałam i postanowiłam dać głos w obronie powyższych stwierdzeń. Nie pozwalam, zabraniam używać ich wobec tych, którzy nie zasługują.
Poznaliśmy się z M. w najgorszym dla mnie czasie. Kilka miesięcy przed pierwszą rozprawą rozwodową, gdy dopadły mnie najgorsze obawy – że mi się nie uda uwolnić. Że jnm zrobi TO. Że nie zgodzi się na rozwód, że zauważy, że to jest coś na czym najbardziej mi zależy.
M. był pierwszą osobą, która tyle o mnie wiedziała, bez cenzury, lukrowania i niedomówień. To zadziwiające dla mnie samej, że po tym, co przeżyłam – zaufałam komuś tak bardzo. Myślę, że nie przesadzę, gdy napiszę: tysiące przepisanych godzin, tysiące pytań i odpowiedzi, zwierzeń i opowieści. Potem dziesiątki seansów w kinie, hektolitry kawy, fura niezdrowego jedzenia z KFC, nie wiem jakie ilości przejechanych kilometrów i przelanej ropy, niedzielne aktywizowanie wysiłkiem sportowym.
Tyle mu zawdzięczam”, „był dla mnie taki dobry”, „tyle dla mnie zrobił” – to wszystko mogę zupełnie szczerze i uczciwie odnieść do M. Był blisko zawsze, gdy go potrzebowałam, potrafił sprawić, że na jakiś czas zapominałam o smutnej rzeczywistości, do której musiałam wtedy wracać. Oczywiście, że mam świadomość, iż te nasze rozmowy miały i dla Niego znaczenie, że sam tez szukał odpowiedzi na wiele pytań. Musiał się zmierzyć z moją szczerością, co jak się domyślam łatwym nie jest. Jego spojrzenie z męskiego punktu widzenia w wielu przypadkach pozwalało mi na pełniejszą ocenę sytuacji.
I to, co dla mnie było najbardziej zaskakujące i trudne do uwierzenia było – był pierwszą osobą w moim życiu (strasznie to smutne, że dopiero On), która doradzając mi, oceniając rzeczywistość – po pierwsze myślał o moim dobru. Moim. Ja sama tego nie potrafiłam, od Niego się tego uczyłam. Potrafił mi pomagać w taki sposób, że nigdy, nawet przez moment nie poczułam się ofiarą, osobą nad którą się lituje, której jest Mu go żal. A to niełatwe.
W tym wszystkim należy pamiętać, że M. jest Mężczyzną, co oznacza, że nie ma mowy o typowo kobiecej metodzie komunikacji – swoistym „rozumieniu się w pół słowa”. Trzeba było tę barierę (chciałam szowinistycznie napisać „upośledzenie w komunikacji”, ale nie napiszę) pokonać i wymagało to ciężkiej pracy i otwartości z obu stron. Udało się nam z sukcesem tego dokonać. Jestem pewna, że wzbogaciło to nas oboje.
To prawie nie do uwierzenia, że znając się tak krótko, znamy się tak dobrze. Edyta Bartosiewicz śpiewa „Nie chcę myśleć, co byłoby, gdybyśmy się na czas nie spotkali”. Ja wiem, co by było – byłoby mi dużo, dużo trudniej.
Jak prawdziwy przyjaciel potrafi się też cieszyć z moich sukcesów, z efektów mojej walki. Wspiera mnie w wielu moich niepopularnych, trudnych decyzjach. Wszystko to jest możliwe dlatego, że jest wyjątkowo wrażliwym człowiekiem, co z pewnością nie ułatwia mu życia. Ale od czego ma się wtedy taką przyjaciółkę jak ja? Taką, która nigdy nie zapomni tego wszystkiego, co od Niego dostałam zupełnie bezinteresownie. Jestem gotowa walczyć w Jego obronie zębami i pazurami. Nie radzę próbować Go krzywdzić. Lojalnie ostrzegam.
Ja też myślę przede wszystkim o jego dobru, co czasami jest powodem długich dyskusji. Bo On się przed tym broni, jakby nie rozumiał, że sam też zasługuje na wszystko, co najlepsze. Ale ja mu to wytłumaczę, będę ględzić tak długo, aż się zmęczy i przyzna mi rację. Nie będzie łatwo, bo jest równie uparty jak ja, ale ja jestem bardziej zdesperowana.
Żeby nie było, że taką laurkę M. wystawiłam, to napiszę, że OCZYWIŚCIE ma On kilka wad, które ja cierpliwie toleruję, jako i On moje. Jest jedynym  mężczyzną na świecie, któremu wspaniałomyślnie wybaczam, gdy pozostawia podniesioną deskę w toalecie. Dziś zostawił obie podniesione, tylko z kronikarskiego obowiązku donoszę. Nawet słówka nie szepnęłam.
Myślę, że jest jednym z mężczyzn, którzy bardzo ułatwili mi wytrwanie w moim postpsychofagowym postanowieniu – „nie sprawi, że przełożę jego zachowanie na cały męski ród”. Dlatego tak się ucieszyłam, gdy nie tak dawno napisał "Jestem z Ciebie dumny. Teraz wiem, że to co piszesz, to też robisz naprawdę". To było dla mnie bardzo ważne.
W związku z tym wszystkim, co właśnie napisałam bardzo, kurdesz, proszę nie pisać „ile on dla mnie zrobił” i „tyle mu zawdzięczam” w stosunku do psychofagów, którzy manipulując naszymi emocjami w ten sposób uzależniają nas od siebie. A potem depczą, niszczą, krzywdzą i patrzą na nasze cierpienie z sadystyczną przyjemnością. To nie to samo! To nawet nie leżało w pobliżu tego, o czym napisałam. O.
P.S.
No dobra, napiszę coś jeszcze. Hamulcem do napisania tego posta prócz tego, że On to przeczyta była jeszcze moja obawa. Obawa, żeby się nie „popsuł” po przeczytaniu tego wszystkiego. Słyszysz? Nie popsuj się!!! 



16/07/2012

Wszystko, co napiszesz Walkirio, może zostać użyte przeciwko Tobie. „A napisałaś, ze mi jedynemu wybaczasz nie opuszczanie deski” – usłyszałam kilka dni temu. Mea culpa, M. Słowo się rzekło, przepraszam i nie będę więcej. 


27 komentarzy:

  1. Walkiria wymiatasz
    Pewnie 1000 razy słyszałaś ile wart jest ten tekst...
    To Ci mówię 1001 raz

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam Cię, Zośka.
    Dziękuję za tak miłe słowa. Wymiata, mówisz? No tak - ja wymiotłam goofno własnoręcznie, to i opis powinien wymiatać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    Podziwiam Panią i próbuje odnależć w sobie siłę. Jestem na etapie poznawania wroga. Siebie samej i 10 lat związku z socjopatą. Złożyłam pozew o rozwód ale on usilnie pragnie uzyskać przebaczenie, po raz kolejny. Za nami usunięta pod przymusem ciąża, samotne wychowywanie chorej córki, wyrzucenie z domu, kradzież oszczędności. 10 lat samotności,upokorzeń i strach o przyszłość. Uzależnienie od złotoustego, szarmanckiego, inteligentnego oprawcy w białych rękawiczkach. Już wiem, kim jest wróg, próbuje poznać tego w sobie. I jest ciężko, chcę, próbuje,walczę ale wiem, że moim głównym wrogiem jestem ja sama. To początek drogi i boje się jej końca, boję się przegranej. Boję się, że przegram ,życie swoje i córki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Iwono,
    nie poddawaj się, walcz. Wiem, jakie to trudne, ale zapewniam Cię, że jedynym sposobem, by nie przegrać reszty życia jest skuteczne wyjście z tej patologicznej relacji. To jedyne dobre rozwiązanie dla Ciebie i dla córki.
    Zapewniam Cię, że każde kolejne przebaczenie, odstąpienie od postanowień, moment zawahania czy chęć spojrzenia JEDNAK na nich jak na normalne jednostki ludzkie jest ogromnym krokiem wstecz. Na dodatek powoduje to jednocześnie niesamowity zastrzyk siły dla nich. Znów to oni rozdają karty.
    Jeśli chodzi o przyszłość, to na pewno należy się bać przyszłości Z NIM, bez niego będzie z pewnością lepsza, zapewniam.
    Ściskam Cię mocno i życzę siły i konsekwencji, bo to właśnie będzie Ci teraz najbardziej potrzebne. Pamiętaj, że aby odnieść sukces w tej nierównej walce musisz zawsze być jeden krok przed nim. Musisz być przygotowana na każdą ewentualność, mieć przemyślany każdy możliwy i niemożliwy (dla normalnego człowieka) scenariusz, nauczyć się wykorzystywać każdą niespodziewanie pojawiającą się okazję popchnięcia spraw naprzód.
    To jest wojna, Iwono. Na dodatek z kimś, kto Cię doskonale zna i z pewnością tę wiedzę wykorzysta przeciwko Tobie w każdym nadarzającym się momencie.
    Ściskam Cię mocno, kochana.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niezmiernie cieszę się, że trafiłam na tego bloga. Czytałam Pani historię jednym tchem jak "dobrą" książke. Czytając miałam wrażenie, że czytam książke o swoim życiu. Moja historia jest co prawda krótsza bo moja relacja z socjopatą trwała 2 lata, i w gre chodzilo wspolne mieszkanie ale nie bylo ślubu i dzieci. Mimo to zniszczył mnie tak psychicznie, a właściwie sama się zniszczyłam, że straciłam wszelką nadzieję, że kiedyś będę "normalna". Pani mi tą nadzieję dała i dużo siły. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest ukrywanie przed Sobą i całym światem, że człowiek dał się nabrac takiej bestii i dal sie upodlic. Nie wiedzialam jak Sobie z tym radzic, do niedawna plakalam dlatego, że go kochalam i jednoczesnie dlatego, ze czulam sie przez to podle ze kocham, ze nie szanuje Siebie. Dodala mi Pani duzo sily i zapalila promyk nadzieji, ze jesli nie pozwole mu sie juz zblizyc przepraszac to dam rade bo jestem wolna! Dziękuje. Pani Iwono złota definicja: "Uzależnienie od złotoustego, szarmanckiego, inteligentnego oprawcy w białych rękawiczkach. Już wiem, kim jest wróg".

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam, 4 lata z psychofagiem, od trzech miesięcy sama, wyrzuciłam go tak jak stał, potem żałowałam, prosiłam się żeby wrócił, na darmo, Wiedział jak mnie ukarać, ihihi, czyli nie dać mi tego na czym mi najbardziej zależy. Mój osobisty psychol był bardziej wyrafinowany, doskonale " wyczuwał" czego pragnę i czego w związku z tym mi nie da. Bardzo go kochałam, uwielbiałam się z nim kochać, to....mi to zaczał reglamentować, Seks raz na pół roku a czasami i rzadziej. Tak na codzień nie mogłam się nawet do niego dotknąć, cofał nawet rękę przed dotykiem, pozostało mi tylko patrzrnie na jego skąd inat piękne uwielbiane przeze mnie dłonie. Slicznie wypielęgnowane lepiej niż moje jak to u narcyza)) Jak już napisałam, przejrzałam na oczy tydzień temu,,,i jestem w szoku, daleka droga jeszcze przede mną wiem....Zmieniłam się przy nim totalnie, rzuciłam palenie dla niego, oddałam dziecko byłemu mężowi alkoholikowi na 2 lata, bo mu chyba przeszkadzał...ale nie tylko dla tego, za długo by opowiadać....zmieniłam całe swoje zycie, zaczęłam czytać te same książki co on( głównie ociekajace krwią kryminały) Mieszkał u mnie, nie pracował, cały dzień oglądał amerykańskie seriale kryminalne w necie, raz dziennie wychodziliśmy na rower 15km. Latem przejechałam na rowerze w jeden dzień trasę z Helu do Gdyni- 100km bez jedzenia i bez picia, prawie bez przystanków....długo bym tak mogła pisać. dzieki Walkirio za Twoje wpisy, daleka droga jeszcze przede mną,. Jak mam dalej żyć, jak sobie poradzić, nie wiem...Był qrna całym moim światem przez 4 lata, wszystko kreciło się wokół niego, generalnie jestem jak wyrzęta ścierka...Pozdrawiam- J.

    OdpowiedzUsuń
  7. Mam pytanie, Walkirio, czy można jakoś się zemścić? Czy odebranie mu rzeczy , które kiedyś mu podarowałam, czy to go zaboli? A propos bólu to oni mają obniżony próg, i to jest prawda, uciął sobie kawałek palca i nic nie czuł, wiele razy przewrócił się na rowerze i też zero bólu, ręka napuchła po 3 dniach to dopiero stwierdził, ze chyba sobie złamał. Ryzykowne eskapady, płynęliśmy kajakiem po rwącej rzece, bez kapoków, o mały włos nie przypłaciłam tego życiem. Kiedy się topiłam, on z wdziękiem pomagał przenosić kajak jakiś innym kobietom,,,,znamienne, Irracjonalne przedsięwzięcia to było na porządku dziennym, zapalanie się do czegoś, słomiany zapał, a potem para w gwizdek...Namówił mnie na przeprowadzkę w drugi koniec Polski, i się na to zgodziłam, miałam z nim otwierać nad morzem knajpę, tak się do tego zapalił, ja również...po 2 miesiącach nagle mu się odechciało....Suma sumarum, Walikirio, jak się na nim zemścić?!

    OdpowiedzUsuń
  8. Najlepszą zemstą jest udane życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze powiedziane !!! Udane życie jest najlepszą zemsta! Cieszę się, że trafiłam na Pani historię, która bardzo przypomina mi moją. Dzieciństwo podobne, uczucia do matki z ust wyjęte, socjopata jakby ten sam... Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży postanowiłam rozstać się z socjopatą i sama wychowywać dziecko. Było i jest mi ciężko, bo nie miałam wsparcia najbliższych. Zostałam sama z dzieckiem, z problemami finansowymi, z depresja. 3 lata "walczylam" z socjopata, od roku mam spokoj. Znalazl kolejną ofiarę. Schemat ten sam- złapał ją na dziecko:) Zaczęłam dostrzegać w ludziach dobro i takimi tylko ludźmi się otaczać. Do minimum ograniczyłam kontakty z rodziną i nauczyłam się, że nie trzeba trwać w czymś niekomfortowym dla siebie,i nie ważne z kim jest ta relacja. Mam też swoją mamę zastępczą i cudownego Syna, który daje mi siłe i "napęd". Powoli wychodzę z długów, kończę studia, znowu mam marzenia i jestem wolna :)

      Usuń
  9. Przeżyłam z takim człowiekiem 30 lat. Uciekłam z domu z 1 walizką. Przez cały czas, gdy mnie szantażował poniżał.... robił to wszysto o czym piszesz, zaciskałam zęby i mówiłam sobie w myśli " dam radę" Mam 2 dzieci , pochodzę z rozbitej rodziny i obiecałam sobie , że moje dzieci nie będą dorastać bez ojca. To był największy błąd w moim życiu. Córka odwróciła się ode mnie i obecnie mieszka z ojcem. Opowiedziałam jej co on mi zrobił , ale manipuluje nią. Dzisiaj ma stany lękowe i problemy psychiczne. Nie warto czekać.Dzisiaj mieszkam sama , uciekłam 3 miesiące temu, ukrywam się , nie podaję nikomu adresu bo boję się , że on dowie się. Pod koniec miałam odruchy bitej kobiety , mimo że mnie nie bił , zasłaniałam się rękoma , gdy zbliżał się do mnie. Gdy "stanę na nogi" chciałabym pomóc innym kobieto , które tkwią w takich związkach . Ja też nie wierzyłam , że ktoś mi uwierzy. Pozdrawiam Gosia

    OdpowiedzUsuń
  10. Żyłam z takim "człowiekiem" 30 lat.Mam 2 dzieci. Znosiłam poniżenie , szantaż.... to wszystko o czym piszesz , gdyż chciałam aby moje dzieci nie wychowywały sie bez ojca. Pochodze z rozbitej rodziny i nie chciałam , żeby przeżyły to co ja w młodości. zaciskałam zęby i myślałam : wytrzymam, dam radę.To była najgłupsza decyzja w moim życiu. Uciekłam z domu 3 miesiące temu. Ukrywam się , nawet dzieci nie wiedza gdzie mieszkam , bo boję się , że on się dowie.Uciekłam , można powiedzieć z " luksusowego domu " mieszkam w małej kawalerce i nie jestem bardziej samotna niż wtedy gdy mieszkałam z nim. Trzeba uciekać natychmiast , gdy zacznie znęcać się psychicznie. Pod koniec zasłaniałam się rękami , gdy zbliżał się do mnie mimo iż mnie nie bił. Córka ma stany lękowe i problemy psychiczne. Gdy " stanę na nogi" chciałabym pomóc osobom , które są w podobnej sytuacji. Najważniejsze to powiedzieć " wierzę Ci" . Super , że prowadzisz ten blog , trzeba omówić o znęcaniu i przemocy psychicznej. Chciałabym poruszyć wszystkich , mówić o tym wszędzie , aby kobiety doświadczające przemocy usłyszały to i wiedziały , że nie są same.

    OdpowiedzUsuń
  11. Przeczytalam i jeestem bardzo poruszona,leca mi lzy i jestem pelna podziwu dla kobiet ktore zawalczyly o siebie i odeszly.Ja dalej tkwie w takim zwiazku i nie mam juz szacunku dla siebie.Mam 54 lata,32 lata z zimnym emocjonalnie partnerem,alkoholikiem,pracoholikiem ,seksoholikiem/ktory jest od 10 lat uzalezniony od stron porno-ze mna nie sypia/bo marudze za duzo i jestem skrzywiona/Szukam w sobie sily,zeby odejsc.Jak rozmawiam z innymi ludzmi prawie kazdy mowi,ze w tym wieku sie nie odchodzi.Wiwm ze jestem beznadziejna....

    OdpowiedzUsuń
  12. Super ze o tym piszecie.Wsparcie duzo daje i pomaga nad zastanowieniem sie nad swoim zyciem.Dziekuje!!!

    OdpowiedzUsuń
  13. Witam serdecznie.Czytam od 3 lat.To kim maj maz naprowadzili mnie madrze ludzie wlasnie 3 lata temu na jednym z portali,kiedy to po kolejnej zdradzie szukalam otuchy.Zdrady to byly jedna czasta tego jak w ciagu 4 lat zmiotl w pyl moja psychike.Wszystkie mozliwe aspekty i punkty ujete w MOJE DWIE GLOWY oraz w opowiesci pani.Jestem z nim 4 lata,uciekam cztery lata mam swiadomosc z kim jestem juz 3.Wyobrazcie sobie ze nawet slub z nim wzielam rok temu.Sprawe o rozwod zlozylam tuz przed pierwsza rocznica.Jedyne co mnie cieszy to,to ze sie zmienilam i ide do przodu.Fakt jeszcze przy nim ale pokore stracilam juz dawno i tu zaczela sie wojna na smierc i zycie.Wiem ze ma nademna jeszcze wladze ale uciekam co jakis czas i jestem coraz silniejsza,coraz dalej zachodze wiec wiem ze nastapi kres.Nie boje sie ze nadejdzie to jedyna droga by zaczac zyc.Jestem wykonczona psychicznie,wrak totalny,fizycznie tez.Podziwiam Cie ze potrafilas to wszystko opisac,ja z moim przepranym mozgiem mam problem skleic kilka slow.Mam zaburzenia pamieci,koncentracji,logicznego myslenia.Tyle chcialabym opisac tyle wyrzurzucic z siebie...Wierze resztkami sil w siebie,jestem dopiero na poczatku drogi ale jestem zbyt uparta by nie osisgnac zamierzonego celu.Zawsze w zyciu bylam taka ze powolo,opornie jak i duzo znosze ale potem nastepuje krotkie ciecie.Wiem ze bedzie tak i tym razem.Ogromnie wiele daje mi sily czytanie tego wszystkiego co napisalas,co pisza,radza inne madre kobiety.Poglabys podeslac jakies fachowe linki?bylabym wdzieczna bo motywuja mnie do dzialania.Z kims byloby latwiej.Jeszcze bardzo sie go boje,jest nieobliczalny,slowami zabija mnie powoli wiec kazda pomoc potrzebna i na wage zlota.Nie moge udac sie do psychologa.Nie przebywam w kraju a jezyka obecnego nie znam.Jestem tu on z rodzina i ja...sama.Dziekuje za twoje slowa,prosze o wiecej,jestem tak chlonna madrosciami by kolejnym razem juz nie odpuscic i nie odezwac sie na jego gierki,placze i komedie ktorymi mnie karmi.Dzis kolezanka powiedziala mi ze on jest rezyserem nasszego zycia a ja tylko wykonuje role jaka poleci hmm dramtyczna role :(

    OdpowiedzUsuń
  14. Witam Walkiria:)
    Stara przypowieść o żabie i skorpionie...najlepsze określenie relacji kat i reszta świata! Jesteśmy tym co w życiu zjemy, powtarzamy swoich rodziców. Chcemy byś szczęśliwe, naiwne. Nie wierze w nic w miłość nawet tą macierzyńską a mam 1,5 rocznego dzieciaka z psychopatą. Patrze na małą i widzę pasożyta... Wyniszcza mnie tak jak najlepiej umie;). Prokuratura , policja, nadzory, skarbówki, nawet NIK..zatrudnił przy rozwodzie kilkadziesiąt osób z najgorszą szują adwokatem na czele. Że też ktoś kto knuje prowokacje ma prawo do wykonywania zawodu! Pasożyt pisze a że papier przyjmuje wszystko .... Bije, znęcam się psychicznie a do tego jestem złodziejem... Zadłuża się na potęgę, a mamusia z tatusiem wspierają kata. Sprawa rozwodowa jak krew z nosa po pół roku pierwsza rozprawa. Proszę powiedzieć jaki Twój rozwód miał przebieg? Jak wyglądał? Próbuje zrobić wszystko żebym straciła pracę, dobre imię , wykończyć psychicznie do cna... Co to znaczy uwolnić się? Mój ma w ciągu tych kilku miesięcy przynajmniej drugą kobietę. Pierwszą próbował angażować ale chyba przestraszyła się Prokuratury i przesłuchań Policji po moim napadzie na nich... Jak okładają się relacje Twojego pasożyta z dziećmi? Jak próbuje je wykorzystać?

    OdpowiedzUsuń
  15. Uratowalas mi zycie ....wolna od dzis po prawie 3 latach zwiazku z bardzo wyrafinowanym socjopata...pomoglas mi zrozumiec cos co probiwalam zrozumiec od dawna...obudzilas moja intuicje ktora mnie ostrzegala juz dawno ale socjopata ja umiejetnie uspil...odeszlam poraz ostatni..odeszlam na dobre bo teraz juz wszystko rozumiem. Dzekuje

    OdpowiedzUsuń
  16. Dziękuję ☺ naprawdę dziękuję ☺

    OdpowiedzUsuń
  17. Już myślałam że nie ma dla mnie ratunku! Ocalilość mnie Walkirio! Moj dramat trwał rok. Nie mam dzieci ani ślubu z tym kimś. Ale zdarzyło mi się to na pewno by uświadomić sobie jak bardzo nie chce popełniać błędu swojej matki. Dziś jestem wolna bo znalazł inna ofiare kto wie ile by to jeszcze trwało. Jestem szczęśliwa szczesciara. A twoja historia moja. Ale ty nadałas jej pisemną treść. Będę wracac tu jeśli tylko nadjedzie zwątpienie bo mimo że mam wspomnienie to właśnie ta treść ma MOC! Dozgonnie wdzięczna. Krysia

    OdpowiedzUsuń
  18. Po 13-tu latach powiedziałam DOŚĆ. Jestem na etapie odchodzenia od, jeszcze mojego. Opowieść o żabie i skorpionie sam mi opowiedział i zaznaczył, że właśnie taki jest. On nie wierzy, że go zostawię. Trzymajcie za mnie kciuki żeby się udało.

    OdpowiedzUsuń
  19. Dziękuję. Dzięki to zrozumiałam coś co podświadomie czułam. Pewne sytuację różnią się od moich ale widzę dużo podobieństw. Napewno moje przeżycia i schemat działa mojego męża są takie same. Teraz łatwiej mi jest zrozumieć. Jeszcze raz dziękuję

    OdpowiedzUsuń
  20. Walkirio, Bardzo Ci dziękuję za ten tekst. Czytam po raz kolejny i utwierdzam się w przekonaniu, że byłam z socjopatą, a takich się nie ratuje. Twoje teksty zmuszają mnie do spojrzenia na moja historię jeszcze raz i ujrzenia w niej rzeczywistości, a nie tego co chciałam widzieć. Dziękuję też za nakierowanie na książki, do pracy nad sobą. Szczęśliwego wolnego życia Ci życzę!

    OdpowiedzUsuń
  21. Dziękuję i tego samego życzę Tobie.

    OdpowiedzUsuń
  22. Walkirio, przeczytalam dzis mnóstwo regulek na temat socjopatow, mniej lub bardziej obszernych.. Jednak to Twoj tekst dal mi najwiecej do myslenia, wiadomo historia pisana zyciem...
    Mnie osobiscie zadna z opisanych przez Ciebie sytuacji nie dotyczy,jednak jest ktos komu usilnie probuje otworzyc oczy i mysle ze Twoja historia mi w tym pomoże.
    Bardzo jestem Ci wdzieczna za to, ze znalazłaś w sobie siłę by to opisać, bo dzieki temu inni maja szanse zobaczyć ze nie sa oddosobnieni, ze te zachowania nie sa normalne i NIE WOLNO na nie przyzwalac. Jeszcze raz dziekuje, podziwiam i życzę dużo usmiechu :)

    OdpowiedzUsuń