WBREW 4. PRZYKAZANIU




WBREW CZWARTEMU PRZYKAZANIU
28/07/2012
Większość swojego dotychczasowego życia przeżyłam w głębokim przekonaniu o swojej inności. Zaakceptowałam ją , podobnie jak samotność dziecka, które musi ukrywać prawdę o swoim życiu. Choć właściwie teraz, gdy to napisałam to zastanawiam się, czy słowo akceptacja jest tym właściwym. Przeszłam do porządku dziennego?

Z przyczyn zupełnie mi nieznanych dość wcześnie zrozumiałam jak chore są relacje panujące w mojej rodzinie. Nie wiem skąd u małego dziecka tak racjonalne i brutalnie szczere spojrzenie, wiedziałam jednak, że nie znajdzie ono zrozumienia u innych ludzi. Pozostało więc moim wewnętrznym, na długo. Tkwienie w takim schizofrenicznym układzie zrujnowało moje poczucie własnej wartości i utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jestem dobrym człowiekiem. To, co czułam i czuję nadal do własnych rodziców,  te moje uczucia są na tyle kontrowersyjne, że nie znajdują raczej zrozumienia. Nie w naszym kraju, nie w naszej kulturze.

Dość szybko zauważyłam niesprawiedliwość sytuacji w której przyszło mi trwać i to, ze zostałam zostawiona sama sobie z moimi problemami, uczuciami i dylematami. Odnotowałam też ogromną hipokryzję, która mnie zewsząd otaczała. A wszystko zaczęło się od IV przykazania. „Czcij ojca swego i matkę swoją”  Nakaz ślepego, bezrefleksyjnego posłuszeństwa w imię czego? Brak oczekiwań, całkowite oddanie bez względu na okoliczności i postępowanie. Dlaczego? Komu i czemu to ma służyć? 

Mnie na pewno nie służyło. Gdzie prawa ofiar? Gdzie sprawiedliwa kara dla oprawców? Z jakiego powodu wymaga się szacunku? Te właśnie pytania uporczywie kołatały się w mojej głowie, nie dawały mi spokoju. A z drugiej strony pytania „Dlaczego inni tego nie widzą? Może to jednak ze mną jest coś nie w porządku? Może jestem złym człowiekiem?”

Dopiero niedawno, gdy zrozumiałam, że to właśnie chora relacja z moimi rodzicami jest przyczyną moich dysfunkcji, postanowiłam głośno nazwać swoje uczucia. Większość reakcji pozytywnie mnie zaskoczyła, choć stało się też to, czego się spodziewałam – zaatakowały mnie kobiety, które „odnalazły siebie” w moich opisach relacji z matką.
A jakiś czas później wpadła w moje ręce książka, która odmieniła moje życie. Jej autorka stała się moją prywatną bohaterką.
Ale o tym już niebawem. 


13/08/2012
Nie chcę się powtarzać, pisałam już o tym w mojej zakładce „Ja i socjopata”, więc tylko clou pozwolę sobie przypomnieć.
Na szczęście dla samej siebie szybko zrozumiałam, że dla własnego dobra muszę dokopać się do źródła swoich problemów. Bo kurdesz, z JAKIEGOŚ powodu ja – inteligentna, atrakcyjna, mądra, wesoła, dobra i kochająca życie kobieta – oddałam całą siebie za… NIC. I na dodatek nie na chwilę, ale na blisko dwadzieścia lat, w pełnym wymiarze godzinowym.
Dlaczego? I dlaczego obserwuję tę dziwaczną, zastanawiającą prawidłowość, że w życiu zawodowym i w kontaktach z obcymi ludźmi jestem zupełnie inną osobą, niż ta zczasemwszystkowybaczająca kobieta, którą staję się we własnym domu, w kontaktach z mężem. Zajęta życiem codziennym, wychowaniem córki, kolejnymi studiami, pracą i domem starałam się zapominać o tym „dlaczego?”. Ale to zawsze czaiło się z tyłu mojej głowy, gdy tylko następował jakiś kryzys, słabszy dzień – pytania dopominały się o odpowiedź. Im gorzej działo się w moim małżeństwie, tym częściej czułam potrzebę skonfrontowania moich „podejrzeń” z rzeczywistością.
Ohh… teraz widzę dokładnie, jak długo udawało mi się omijać, nie słyszeć i nie widzieć artykułów związanych z DDA. A kiedy nawet złamałam się i zaczęłam czytać o problemach DDA oczywiście zupełnie się w tym nie odnalazłam. Gdzież tam we mnie słabość, niskie poczucie wartości, zabieganie o czyjąś uwagę, miłość… To nie ja, na pewno. Przecież ja jestem silna, niezłomna, wszystko zniosę, nie można mnie pokonać.  Pamiętam, że wątpliwości zaczęły mnie ogarniać, gdy przeczytałam gdzieś słowa „Jesteś w stanie oddać wszystko, całą siebie za iluzję uczucia. Za to złudne poczucie bycia kochaną, bycia potrzebną, oddasz wszystko i każdemu.” No i tu się zaczęłam zastanawiać. Z pewnością był to już odpowiedni czas, w sensie MOJEJ gotowości do uczciwego spojrzenia na swoje życie i swoje zachowania. Ziarno zostało zasiane i zaczęło kiełkować. Obserwowałam u siebie coraz więcej symptomów, zachowań i mechanizmów typowych dla DDA, coraz bardziej docierał do mnie fakt, jak niewiele w moim życiu spraw zależy od moich świadomych decyzji, jak bardzo wiele jest efektem reakcji schematycznych, podświadomych, bezwolnych.
Przez te wszystkie lata, od dnia wyprowadzki z domu rodzinnego skutecznie odcięłam się od codziennego kontaktu z moimi rodzicami i bratem. Pozostały kontakty na poziomie chłodnym, półoficjalnym, „odświętnym”; odwiedziny w czasie świąt, urodzin, imienin. Początkowo usiłowałam zrzucić to na karb mojego zabiegania i braku czasu związanego z opieką nad maleńkim dzieckiem, nowymi obowiązkami, później nauką. Ale pewnego dnia stało się coś, co wywołało lawinę. Było to po rozmowie telefonicznej z mamą, która skarżyła się podczas niej na kolejne pijackie rozróby ojca. Pamiętam, że szybko skończyłam rozmowę (znalazłam jakiś zgrabny pretekst). Odłożyłam słuchawkę i poczułam ULGĘ. Ulgę, że to już mnie nie dotyczy, że mogę tego nie wpuścić do własnego życia, że uciekłam od tego. Chwilę później pojawiły się oczywiście wyrzuty sumienia, ogromne, zalały mnie jak jakieś cholerne tsunami. „Co z Ciebie za człowiek? Co z Ciebie za córka i siostra? Uciekłaś, zostawiłaś ich na pastwę pijaka i przemocowca. Jak możesz czuć ulgę z tego powodu? Nie masz prawa czuć się szczęśliwa, gdy oni tam cierpią. Porzuciłaś ich, jesteś złym człowiekiem”.
Taka huśtawka, ulgi i wyrzutów sumienia trwała dość długo, właściwie przez kolejnych 15 lat, jednak instynkt samozachowawczy spowodował, że nie uległam presji i moje kontakty z toksycznymi relacjami domu rodzinnego były odpychane na bezpieczną odległość. I wszystko byłoby pięknie, gdybym nie zauważyła, że jedną zależność, a właściwie współuzależnienie od własnych rodziców zamieniłam na kolejną zależność. Popatrzyłam na swoje małżeństwo i pewnego dnia zapytałam siebie samą wprost „Czym właściwie Twoje małżeństwo, Twoje życie Walkirio teraz, z mężem różni się od tego, które zafundowali Ci rodzice? I dlaczego ZNÓW wpakowałaś się w taki sam chory układ, tym razem w pewnym stopniu świadomie, bo męża wybrałaś sobie sama”.
W efekcie wielu przemyśleń wysnułam wnioski, które były dla mnie wstrząsające, ale jednocześnie przyniosły pewną ulgę, gdyż pozbyłam się tego okropnego poczucia dezorientacji. Zrozumiałam, że powielam schemat związku wpojony mi w dzieciństwie, przez własnych rodziców i co gorsze poczułam, że mam z tego powodu tak ogromne poczucie krzywdy, iż muszę z bólem przyznać, że nie kocham własnych rodziców. W związku z tym znów poczułam znów znajome emocje „Jesteś złym człowiekiem, Walkirio. Jak można nie kochać swoich rodziców? To nieludzkie”.
Z perspektywy czasu mogę szczerze powiedzieć, że tamte emocje, to poczucie bycia kimś złym, niegodnym i nieludzkim i były i tak niczym w porównaniu z tym, co poczułam tego dnia, gdy dotarła do mnie świadomość tego, co przez te wszystkie lata starannie ukrywałam przed samą sobą, przykrywałam i omijałam szerokim łukiem. Pewnego dnia zrozumiałam i głośno sobie powiedziałam: „Walkirio, Twoi rodzice nie potrafili Ciebie kochać.”
To był jeden z najgorszych dni mojego życia. Trudno opisać, co czuje dorosła już przecież kobieta, do której dociera taka świadomość. Postaram się to pisać jak najwierniej, bo efekt końcowy całej tej sytuacji, analiz i przemyśleń był zaskakujący dla mnie samej. Wymknął się poza ramy, które większość uznaje za „normę”, poza zachowania, które są akceptowalne przez większość społeczeństwa.


28/08/2012 Cudu nie będzie.
Pomimo, iż wielu wydaje się, że jestem zimną suką bez serca, to jednak nie jestem. Nawet nie wyglądam.
Jak każdy potrzebuję wsparcia w tych momentach, kiedy czuję, że LEPIEJ NIE BĘDZIE. W normalnych rodzinach w takich momentach sprawdzają się rodzice. Wspierający, zawsze po stronie dziecka, potrafiący wysłuchać i zrozumieć. Podobno tacy istnieją. Nie wiem, nie miałam okazji poznać.
Ale wiara ma jest wielka. Wiara w co? W to, że oni kiedyś się zmienią.
Wczoraj był właśnie taki dzień. Po fatalnej nocy, okropnym śnie, po kiepskim ubiegłym tygodniu. Wróciły wszystkie najgorsze strachy, panika, zaciśnięte zęby i napięte wszystkie mięśnie. STRACH. Obezwładniający, zabierający radość.
Odwiedziłam rodziców. Powinnam wiedzieć, że to nie najlepszy pomysł, przecież ich znam. Ale musiałam po raz kolejny przekonać się na własnej skórze.
Kim do cholery trzeba być, żeby tak traktować własne dziecko? Nie ma znaczenia, czy ma 4 czy 40 lat. Kim trzeba być, by widząc kogoś w takim stanie jak ja wczoraj każdym gestem, spojrzeniem, słowem mówić ”Masz, na co zasłużyłaś. Tak mądra byłaś…”.  Cudownych rodziców mam…
Dobiło mnie to zupełnie. Kiedy ja się nauczę? Kiedy przestanę dawać szansę? Kiedy przestanę tym krzywdzić samą siebie?
Tak. Ja, Walkiria vel gupia cipa liczyłam na cud. CUDU NIE BĘDZIE!
I zapowiadam publicznie, że jeśli ktokolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek powie do mnie, że powinnam kochać i szanować swoich rodziców, bo rodzicami moimi są, to rzucę mu się z kłami do najbliższej tętnicy.  Ostrzegam.


12/10/2012 Koń jaki jest każdy widzi? 

Koń jak jest każdy widzi? No może i większość widzi, ale z pewnością nie DDA. Nawet takie świadome i w trakcie wygrzebywania się z gówna jak ja. Słyszysz tętent kopyt. Mówią, że automatycznie powinno się (przynajmniej w naszej strefie geograficznej) pomyśleć „Konie”. No niektórzy tak mają. A ja? Ja wciąż mam jako pierwszą myśl: „Co to może być? Czego mam się spodziewać?”
Dużo myślałam o tym, co w tym tygodniu zostało tu u nas napisane. Ważne sprawy. Fundamentalne wręcz. Ode mnie osobne podziękowania dla Stelli, ale to zaraz, w jej wątku napiszę.
Dużo pytań, wiele wątpliwości i obaw. To dobrze. To znaczy, że widzimy, czujemy i chcemy lepszego. Dla nas, dla naszych dzieci, dla – górnolotnie walnę – świata.
Widzę też, że po raz kolejny rozgrywa się prawdziwa walka. Tak, to walka, nie mam najmniejszych wątpliwości. Bezpardonowa, zawoalowana, ubrana w szaty męczeństwa i powinności. Byle odepchnąć uwierające poczucie „Jezu, to o mnie”. Jezus jak najbardziej jest tu na miejscu, bo dla mnie to, co robią takie osoby to próba EWANGELIZACJI. Takiej wiecie, z pozycji LEPSZEGO.
Nie cierpię takiego podejścia do ludzi, zwłaszcza gdy ktoś robi to z przekonaniem nie popartym NICZYM.
Ja tu wywalam swoje flaki, opisuję ze szczegółami największe gówno. Nie po to, by robić zamieszanie wokół swojej osoby, ale by może jakaś zagubiona dusza przejrzała się w tej mojej historii jak w lustrze. Szczerość wobec siebie i innych – to podstawa uczciwej rozmowy. A my tu rozmawiamy. Ja tu rozmawiam. Oceniam siebie, swoich bliskich i psychola, który mi się „przytrafił”. ON MNIE TU PRZYWLÓKŁ, tak właściwie. Ale już od jakiegoś czasu wiedziałam, że to nie on, nie nasz „związek” jest prawdziwym problemem. Postawiłam wszystko na jedną szalę, bez względu na koszty (spodziewałam się, że będą wysokie) postanowiłam dokopać się do dna. Dosłownie i w przenośni – mojego dna. Nie myślałam, że będzie aż tak źle. Że będzie aż tak trudno. Bo niby wiele wiedziałam, wiele czułam już wcześniej. Ale nazwanie rzeczy po imieniu, napisanie o tym wprost – to jak porównanie gadania „jestem za karą śmierci” (ja jestem) a kopnięciem stołka, na którym stoi potencjalny skazany. PEWNA różnica jest, prawda? W obu przypadkach - można śmiało powiedzieć – nic już nie jest takie samo, jak PRZED.
Powiedzenie sobie „Moi rodzice mnie nie kochali, moi rodzice mnie krzywdzili. Nie kocham swoich rodziców. Nie jestem w stanie, nie chcę im wybaczyć, bo nie widzę woli przyznania się do winy” nie są łatwą sprawą. Tak samo jak przyznanie się do swoich błędów, jak to uczyniła Stella.
I dlatego szlag mnie jasny trafia, gdy ktoś, kto najwyraźniej ma nie pozałatwiane WŁASNE sprawy w tym zakresie, usiłuje właśnie EWANGELIZOWAĆ. Nosz, kurwa, bez jaj. Bo że co? Bo ja nie wiem, nie znam historii, nie znam poglądów, nie wiem NIC prócz tego, że osoba ta uważa, że ma rację. No bardzo chętnie podyskutuję, ale chcę WIEDZIEĆ z kim. W sensie doświadczeń tej osoby. Siwe włosy, większa waga czy wzrost zupełnie mnie nie przekonują ;) Chcę DOŚWIADCZEŃ i opisu, jak sobie z nimi poradziła. Bo jak chcesz ewangelizować, to niejako automatem stawiasz się w roli nauczyciela – to ja poproszę o „kwity”. Bo samo przekonanie tejże osoby na własny temat też mnie nie przekonuje. Przekonuje mnie natomiast to, co natychmiast zauważyłam – ogromna potrzeba nie nazywania „tego” po imieniu. Ciiiichoooo... jak nie będziemy o tym mówić, to jakby tego nie było! Tak, to właśnie to. I jeszcze coś, coś znacznie gorszego. Mówiąc tak, jak ja mówię, daję jednocześnie prawo swojej własnej córce do ocenienia mnie po swojemu. Mam wrażenie, że tu właśnie jest pogrzebane źródło największego strachu. Co takiego zostało uczynione, że tak obawiamy się nie wybaczenia? O tym cicho, sza... Ty sobie Walkirio tu wywalaj flaki, jak tak lubisz, ale ja nie muszę. Ja tu przyszłam nauczać, a nie być ocenianą. No pewnie tak. Tylko, że adres niestety nie ten, TUTAJ tak się nie robi. Tutaj można wiele napisać, ciężkie sprawy poruszać, bardzo kontrowersyjne poglądy bronić bądź obalać – ale trzeba się pięknie jak małż otworzyć. Bez tego ani rusz, no po prostu nie i koniec.
W każdym razie mam wrażenie, że jak zwykle – problem jest już w tzw „słowach kluczowych” a raczej ich interpretacji.
Taka MIŁOŚĆ, na przykład. Czym jest dla mnie, a czym była dla moich rodziców? Bo ja twierdzę, że miłości w naszych relacjach nie było, a oni wręcz naprzeciwlegle. Moja matka pretenduje do tytułu Matki Stulecia, a mój ojciec (to jej śmiała interpretacja rzeczywistości) – jak nie pił to był super ojcem. No ba... Tylko ja jakaś taka nieudana, burzę ten wyimaginowany obraz sielskiego życia w rodzinie K. Zaparłam się jak oślica i bronię tych swoich wydumanych teorii. Jakich?
No już daję, na szybko, najważniejsze:
Miłość to nie powinność, nie zobowiązanie, nie krzyż dźwigany na zbolałych plecach. I to samo tyczy się związku, w dowolnej konfiguracji. Również relacji rodzic-dziecko. A może nawet w tej najbardziej. Chwilę pozwolę sobie przy tej rodzicielskiej miłości pozostać i pogmerać w zaschniętej kupie.
Na czym wg moich rodziców ta ich niby-miłość do mnie polegała? Mogę się tylko domyślać na podstawie tego, co głoszą (oni to dopiero uważają się za ewangelistów!) jako prawdę oświeconą.
No nie mam powodu do narzekań, bez przesady – problemy były, jak w każdej rodzinie, ale PRZEZWYCIĘŻYŁA je mamusia i rodzina w całości ocalała. No ja pierdolę, chyba jednak mówimy o dwóch różnych rodzinach.
Sprawa pomiędzy moim ojcem a mną jest prosta i oczywista, bo on przynajmniej nie śmie wygłaszać teorii wygładzających jego zachowanie. Nie, no nie aż tak dobrze jest, żeby coś tam usiłował wyjaśniać. Milczy jak zaklęty. TEGO tematu (tatuś-pijak) w tym domu się nie porusza. Do dziś. Ahh.. teraz doszło jeszcze milczenie w temacie pijaństwa mojego brata. Też się nie mówi.
No i tu jest miejsce, a raczej POWINNO być miejsce na refleksję. Moich jest wiele, coraz więcej. Oni nie chcą się zastanawiać nad niczym, co niesie zagrożenie dla ICH wersji rzeczywistości. Rzeczywistości, którą z takim uśmiechem szczęścia na twarzy głosili. Że córka taka mądra, wspaniała, piękna i taka szczęśliwa w małżeństwie. DZIĘKI NIM, oczywiście. Bo taką wspaniałą mnie wychowali. No ich zasługa, więc – rodzina była OK. Bo skąd by takie dziecko-omnibus się wzięło? Żadnych refleksji w temacie, jak to, co musiałam przeżyć w tej chorej rodzinie, to czego się „nauczyłam” doświadczając na co dzień wpłynęło na moje późniejsze życie. NIC. Amba zeżarła.
Oni sobie tam przed TV samozadowoleni milczą, ale ja ani myślę iść w ich ślady. Wcale ich nie potrzebuję do przeprowadzenia analizy, doskonale znam temat i nie zawaham się tej wiedzy i osławionego mózgu w tym celu użyć.
Podobne pytanie przewinęło się kilka razy podczas wczorajszej dyskusji. Chodzi o „lepszy kiepski przykład czy brak przykładu?” No więc ja, na podstawie własnych doświadczeń krzyczę tu do Was: „Wszystko jest lepsze niż zły przykład podawany codziennie, powtarzalnie jak mantra przez osoby, które zostały usankcjonowane jako nasz wzór.” No, ma to niebagatelne znaczenie, że to nasi bliscy są. Obcy generalnie raczej nas tak bardzo nie obchodzą, mniej im ufamy, a i możliwość oddziaływania jest dużo, dużo mniejsza – z powodów oczywistych.
Co tam będę wymyślać jakieś wirtualne twory, zapraszam do mnie, pokażę Wam w jaki sposób mnie ukształtowano. Często pada pytanie – co bardziej kształtuje osobowość człowieka? Geny czy środowisko? No mnie te rozważania nie angażują osobiście, co zarówno jedno (materiał genetyczny) jak i drugie (środowisko) były równie porąbane i tak samo długo działające. Przynajmniej w okresie, o którym będę pisać. Tak więc mamy małą, słodką blondyneczkę wyglądającą jak wychudzony amorek. Dziecko ideał, tylko żreć nie chce. Pewnie na złość mamusi. Problem jedzenia jest w naszych relacjach obecny do dziś. Ja uparcie jem, by żyć, a ona chce mnie jedzeniem nagradzać. Oczywiście wtedy i tym, czym ona chce. No i obraza gotowa, bo ja jem wtedy i to, co chcę. I na dodatek moja córka też. Biedna, wychudzona wnuczka, jakby babcia tylko mogła... Nie mogła, bo nie pozwoliłam. Ale wracajmy do zamierzchłej przeszłości.
Problem pijaństwa i przemocy w naszej rodzinie istnieje odkąd tylko pamiętam. Z takiej rodziny pochodził mój ojciec, a mama wychowała się bez ojca (stąd pewnie nadanie przez nią takiej rangi tzw. pełnej rodzinie). To była równia pochyła, zmiany na gorsze następowały w tempie geometrycznym. Samo picie ojca, nawet połączone z przemocą jakoś ogarniałam, od zawsze – w sensie oceny, że jest to coś złego. Wiedziałam, że tak nie powinno być, ale wiedziałam też, że przecież mama (jak każda mama na świecie, w każdej bajce i piosence) chce mojego dobra. Więc o co chodzi? Czy więc się mylę? Bo przecież mama MUSI mnie kochać. Bo kim bym była, gdyby mnie nie kochała własna matka?
Tak więc mała Walkiria rośnie w tym popierdolonym, schizofrenicznym środowisku, które mama i tata nazywają rodziną. Geny i środowisko – pamiętacie, prawda? Full obsługa. Gdy jest całkiem mała, gdy nie pomaga łapanie ojca za nogawkę, gdy nie pomaga strojenie śmiesznych minek i ojciec krzyczy i szaleje – chowam się pod ławę. Pamiętam, jak siadałam z podkulonymi pod brodę kolanami, obejmowałam je rękoma i czekałam na ciszę. Godzinami sama, pod tą cholerną ławą. Zapominam o jedzeniu, piciu, sikaniu. Jak każde dziecko w takiej sytuacji chcę stać się NIEWIDZIALNA.
Im jestem starsza, tym częściej oglądam zapitego ojca, szybko uczę się po minie matki rozpoznawać, że „coś będzie”. Jak już wspominałam – to okropne oczekiwanie, to chodzenie od okna do okna, to nasłuchiwanie odgłosów z klatki schodowej – to „smaki” mojego dzieciństwa. Nie będę się powtarzać, większość już wcześniej opisałam, więc skupię się teraz tylko ma swoich odczuciach i obserwacjach.
Widziałam rzeczy i uczestniczyłam w czymś, co nigdy nie powinno stać się udziałem żadnego dziecka. To była moja codzienność, nienawidziłam jej. Mówiłam o tym mamie, prosiłam, żeby nas zabrała od ojca. A ona nie robiła nic w tej sprawie. Moje gadanie najwyraźniej ją tylko irytowało, bo nie dawało jej możliwości poświęcenia całkowitej uwagi jej ulubionej czynności – ZAPOMINANIU.
Dość wcześnie zauważyłam, że moje miejsce w tej „rodzinie” zostało jasno wyznaczone – na samym końcu łańcucha pokarmowego. Za chlejącym, obejszczanym i obrzyganym CZYMŚ, co nazywano moim ojcem. Byłam mniej ważna niż ktoś, kto niszczył życie najbliższych mu osób, ktoś, komu życzyłam śmierci, ktoś, kogo nienawidziłam. On ZAWSZE ważniejszy ode mnie. NAJWAŻNIEJSZY. Nie potrafiłam tego ogarnąć, nie miałam wtedy jeszcze tyle wiedzy, odwagi i świadomości, by zrozumieć, że matka po prostu mnie nie kochała. Nie potrafiła.
W ten sposób w mój mózg została na trwałe wbudowana wiadomość, jak wygląda życie kobiety. Ja widziałam, że słaba, bezwolna kobieta jest jak plastelina w rękach mężczyzny. Nic nie jest dla niej ważne poza nim. Jego pierdolona OBECNOŚĆ jest w jej życiu priorytetem. Ba, w NASZYM życiu, choć mnie nikt o zdanie w tej kwestii nie pytał. Moja rola też została określona – byłam rodzinnym superbohaterem. NIKT nie potrafił uspokoić ojca, ja potrafiłam. Ale przecież ja byłam tylko zwykłą dziewczynką, każda taka „akcja” była okupywana przeze mnie psychicznym i fizycznym wycieńczeniem. Matka nic nie robiła, wręcz przeciwnie – chowała się za mnie, wypychała mnie na pierwszy ogień. NIGDY, dosłownie nigdy nie zasugerowała nawet, że powinnam wyjść, zostawić tę sytuację za sobą, nigdy też nie stanęła w mojej obronie. Jasno dawała mi do zrozumienia, że taka jest moja POWINNOŚĆ, że tego ode mnie oczekuje. Pamiętam taką sytuację: Ojciec po zdemolowaniu kuchni zasnął, ale my wiemy, że na krótko, że takie wkurwienie nie da mu zasnąć głęboko i zaraz wszystko zacznie się od początku. Przychodzi po mnie moja kuzynka (ta, która teraz opiekowała się moją córką w Stanach) i mówi „Chodź, zostaw to”. I wtedy moja matka, nie czekając na moją odpowiedź odwróciła się i pełnym wyższości głosem wysyczała „Walkiria nigdzie nie pójdzie. Ona nie jest TAKA, nie zostawi mnie tu samej.” No tak, nie byłam TAKA – przez jakieś 38 lat mojego życia. Zapłaciłam za to wysoką cenę.
Z czasem coraz wyraźniej widziałam, że matka nie odchodzi od ojca, bo NIE CHCE. Nie potrafi żyć bez niego i jest gotowa zapłacić za to wiele. Ale jakoś tak potrafiła wszystko ułożyć, że płaciłam ja. Nie rozumiałam jej zachowania, nie akceptowałam go, ale nadal nie potrafiłam odważnie podsumować tego, co się dzieje. ŻE ONI MNIE NIE KOCHAJĄ. Dlaczego tak uparcie rozdrapuję tę wiadomość? Pachnie Wam to masochistyczną przyjemnością? Otóż nic bardziej mylnego, kochani. Gdybym wtedy mogła, gdybym potrafiła przyjąć do wiadomości powyższe zdanie, to pewnie moje życie nie wyglądało by tak, jak wygląda. Paradoksalnie, uwierzenie w to, że osoby, które teoretycznie MUSZĄ nas kochać – mogą tego nie robić, mogło mnie uratować przed psycholem. Ale niestety, wtedy nie byłam gotowa przyjąć tego do wiadomości. Uwierzyłam za to, że miłość musi wybaczać, być cierpliwa, nadstawiać drugi policzek i TRWAĆ MIMO WSZYSTKO. Że jak kochasz, to akceptujesz, walczysz i łatwo się nie poddajesz. Że masz być mądrzejsza.
Czułam, wiedziałam, że NIGDY przenigdy nie chcę stać się taką bezwolną ofiarą jak moja matka. I bardzo tego pilnowałam, ale nie miałam wtedy jeszcze bladego pojęcia, że ziarno zostało zasiane i czeka tylko na odpowiedni moment, by wystrzelić feerią objawów uzależnieniowych.
Zostałam WYHODOWANA na idealną partnerkę dla socjopaty. Bo czyż dla kogoś, kto uznaje, że wszystko na świecie zostało stworzone dla JEGO przyjemności istnieje bardziej idealna osoba? Ktoś, kogo nauczono, że jego miejsce jest na końcu łańcucha pokarmowego, ktoś, kto nigdy nie zasługiwał na pochwałę, kogo nigdy nie doceniano. Ktoś, kogo nauczono poświęcenia, lojalności i trwania. Na przekór przeciwnościom. Idealna ofiara, którą nigdy nie miałam być.

Moje podeptane poczucie godności, własnej wartości ukrywane skrzętnie za maską pewności siebie, przebojowości i dowcipu, ta mała Walkiria, której nikt nigdy nie kochał – tylko czekała na moment, by zjawił się ktoś, kto ją zrozumie. Ktoś, komu będzie mogła opowiedzieć swoją historię bez wstydu i obawy, ze ją wykorzysta. Ktoś, kto pokocha ją z całym tym bagażem i POMOŻE jej powrócić do normalności. Bo oczywiście po tym, co zafundowało mi „wychowanie” nawet przez myśl nie przeszło mi, że mogę, a nawet powinnam zrobić to SAMA. No jakże to? Bez mężczyzny u boku? Niemożliwe jest FOGLE życie w takiej „niepełnej” postaci, a co dopiero taki krok naprzód.
Dopiero niedawno zrozumiałam, że to największy paradoks mojego życia – powielanie tego znienawidzonego schematu, o którym WIEM, że jest do dupy. Bo cóż innego robiłam przez całe moje porąbane małżeństwo, jeśli nie to, czym podprogowo mnie naszpikowano w dzieciństwie? Trwałam pomimo FSZYSKIEGO, nie chciałam odejść od mężczyzny, który ani mężem, ani ojcem nie był. Tak naprawdę byłyśmy same, ja byłam samotna i samodzielna. Wszyscy (nawet moja córka) widzieli moją siłę, moją samodzielność i konsekwencję, tylko ja jej nie widziałam. Zobaczyłam, uwierzyłam w nią dopiero, gdy miałam przysłowiowy nóż na gardle. Tylko, że to był znów powrót do czasów, gdy walczyłam z zapitym ojcem. Dlaczego dopiero w takich momentach potrafiłam się obudzić z tego pieprzonego letargu? Dlaczego nie potrafię żyć normalnie? Tylko wciąż ten pieprzony rollercoaster?
I tu właśnie mamy odpowiedź na pytanie – czy lepszy zły przykład czy brak całkowity. Ja osobiście nie mam wątpliwości, że wieloletnie sączenie czyni ogromne spustoszenie w naszych mózgach. To podprogowe wdrukowanie przykładu, który podświadomie uznajemy za „dobry”, pomimo racjonalnej oceny na „NIE” ze mnie osobiście uczyniło emocjonalnego popaprańca.
I to jest WINĄ moich rodziców. Winą, której nie chcą zobaczyć. Nie obchodzi ich zupełnie, jakie może mieć to znaczenie dla mnie, dla mojego brata. Nadal najważniejszy jest mój ojciec.

Dlatego właśnie nie mam wątpliwości, że moi rodzice nie zasługują na moje wybaczenie. Jak można wybaczyć komuś, kto nie czuje się winny? Po co to robić? Ja nie czuję ABSOLUTNIE parcia w tym kierunku. Czuję potrzebę wyjaśnienia sytuacji, uczciwie i szczerze. A tego nie mam szansy otrzymać.
Tak więc uważam, że MAM PRAWO nie wybaczyć. Moje prawo, prawo ofiary. Ja decyduję, co jest dla mnie najlepsze i tak właśnie postępuję. A mój wewnętrzny głos rozsądku jasno podpowiada mi, że Ci, którzy tak wiele mówią o konieczności wybaczania – mają sporo za uszami i lęk, że im nie wybaczą nie daje im spokoju.
Szafowanie słowami, które mają usprawiedliwić ICH potencjalne przewinienia, manipulowanie innymi, by samemu lepiej się poczuć – jest mi doskonale znane. Zapewniam, że tą drogą nie dojdzie się do prawdziwego wybaczenia.
Mnie osobiście cierpienie niczego dobrego nie nauczyło. I nie znam nikogo, kto mógłby tak powiedzieć. Z pewnością uczyniło ze mnie skałę, przynajmniej częściowo.
O tym niebawem, bo to moja aktualna robota do wykonania.

P.S.
Muszę napisać jeszcze o czymś bardzo ważnym. Czymś, co jest bardzo bolesne dla mnie, ale jednocześnie jest i potwierdzeniem moich przypuszczeń.
Miałam ten flashback od jakiegoś czasu, no dobra – od bardzo dawna. Przyjmowałam do wiadomości, że to się wydarzyło, ale nie chciałam zastanawiać się głębiej nad problemem. No dziś o czwartej rano zechciałam dokopać się do samego dna. I wiecie, co jest znamienne? Że natychmiast po tym, jak dotarła do mnie prawda – poszukałam dla matki usprawiedliwienia. Zadziało się to zupełnie nieświadomie, jakby mimowolnie. Oczywiście odrzuciłam bzdurny pomysł z usprawiedliwianiem, bo tak prawdę mówiąc – ja już wtedy nie miałam kłopotów z ocena tej sytuacji.
Ale szybko piszę, zanim stchórzę i „zapomnę” na kolejne 30 lat. Nie jest to „fajne” wspomnienie, uprzedzam.
Mogłam mieć wtedy jakieś 12-14 lat. Za Boga nie mogę przypomnieć sobie dokładnie, kiedy to się działo. Ojciec nie był już bardzo pijany, przespał się kilka godzin. Właśnie wstał i zebrało mu się najwyraźniej na amory, co jak się domyślam najprzyjemniejszym dla mojej matki być nie miało. Gdy wyszedł do toalety, ona przyszła do mojego pokoju i poprosiła, żebym poszła z nią do ich pokoju, położyła się na łóżku i udawała, że śpię. Nie chciałam tego robić, poczułam się fatalnie z tym jej oczekiwaniem. Ale przecież nie byłam TAKA i posłuchałam mamy. Ojciec wrócił i wściekły przegnał mnie do mojego pokoju.
Do dziś nie pokusiłam się o uczciwą ocenę tej sytuacji, choć wiele razy mózg robił mi z niej flashback'i. Ale i tak poczułam najpierw imperatyw usprawiedliwienia jej zachowania. Niepotrzebnie, bo ona po prostu na to nie zasługuje.
Dorosła kobieta, by uniknąć przykrych dla siebie doznań – zamiast powiedzieć po prostu „NIE” i dźwignąć konsekwencje tej odmowy, postanowiła po raz kolejny zasłonić się córką. Obrzydliwe w tej sytuacji zachowanie, bo na szczęście nic złego w fizycznym się nie stało, ale mogło być różnie. I ona nie mogła wiedzieć, jak sprawy się potoczą. A na to, że stanęłaby w mojej obronie – ja nie liczyłabym.
Czy można się czuć bardziej uprzedmiotowioną? Pewnie tak, bo gorsze rzeczy niektórym się zdarzają. Ale do mnie wróciła jak fala tsunami cała gówniana przeszłość. Siadłam na łóżku, objęłam kolana rękoma, jak dawno temu pod ławą i zaczęłam płakać. Wodospady łez – śpiewa Edyta Bartosiewicz. Nie chciały przestać płynąć. Oczyszczający, gwałtowny płacz. Ogarnęłam się i pojechałam do pracy. Jechałam w autobusie, w cholernym tłoku, gdy to znów nadeszło. Stałam, a łzy jak grochy spływały mi po twarzy. Bezgłośny, „elegancki” płacz – jesteśmy w tym dobre. Nawet wtedy nie chcemy sprawiać kłopotu.  



3 komentarze:

  1. To czwarte przykazanie "czcij matkę swoją i ojca swego" Czyli kochaj i szanuj. Nie ma tu żadnych sprzeczności. Jeżeli Twoi rodzice są krzywdzicielami, alkoholikami, to oznaką szacunku i miłości dla nich jest niezgoda na ich złe zachowanie. I podjęcie takich działań, które im to zachowanie uniemożliwią. Podobnie jak w przypadku gdy dziecko wykazuje złe zachowania, czy po prostu nasz bliźni. Oczywiście mówimy tu o relacji dorosły - dorosły. Dziecko, niestety, zawsze jest ofiarą nieprawidłowości, które pojawiają się w zachowaniu dorosłych. Ono nie rozumie ani nie ma fizycznie możliwości okazania dojrzałego szacunku i miłości. Życie nie jest sprawiedliwe. Istnieje tylko nadzieja, że w dorosłym życiu przepracuje dawne urazy.

    OdpowiedzUsuń
  2. @rr:
    Przynajmniej częściowo się nie zgadzam. Zacznę może od tego, że w 4. przykazaniu nie przypadkiem użyto właśnie słowa "czcij" oznaczającego "oddawaj cześć". Nie użyto "szanuj" ani "kochaj", ale słowa, które jasno określa podległość jednej osoby wobec drugiej. Bez względu na to jakim jest człowiekiem, jak się zachowuje, należy mu oddawać cześć, bo jest OJCEM lub MATKĄ. No ja jednak nie widzę najmniejszego powodu dla którego komukolwiek, niejako z automatu i bez jakiegokolwiek uzasadnienia, należy się oddawanie czci. To już prawie sprowadzenie rodziców do funkcji "bogów" - boga się słucha, czci i godzi się w ciemno z jego decyzjami.
    Osobną sprawą jest to, jak poczucie tak ogromnej władzy wpływa na zachowanie rodziców, jak często na tą z góry narzuconą hierarchię się powołują i ją wykorzystują. "Dzieci i ryby głosu nie mają", "Nie dyskutuj z ojcem/matką", "Nie masz nic do powodzenia" - ile razy padają takie słowa w większości domów? A to dotyczy tylko próby protestu w formie rozmowy.
    Wciąż słyszę, z różnych ust "Robili to dla Twojego dobra" , zbyt często jako wytłumaczenie zachowań skandalicznych, złych, niegodnych, okrutnych.
    Zaakceptowanie takich zachowań NIESTETY bardzo często prowadzi do tego , że nie potrafiąc zmierzyć się z prawdą "Moi rodzice mnie krzywdzili. Robili rzeczy złe i niegodne" - powielamy te zachowania.

    Tak jak napisałaś/napisałeś: dziecko nie ma możliwości wyrażenia sprzeciwu. Knebluje mu się usta właśnie między innymi tym, że powszechnie panuje nakaz "czcij ojca swego i matkę swoją". Największym problemem nie jest wcale to, że DZIECI są do przestrzegania tego nakazu zmuszane. Największą tragedią jest to, że to DOROŚLI ten imperatyw czują i wymuszają jego stosowanie. Nie tylko rodzice, ale też Ci, do których krzywdzone dziecko mogłoby się zwrócić z prośbą o pomoc.
    Dziecko zostaje samo ze swoimi problemami. Ten mały człowiek ma przeciwko sobie całą armię dorosłych WYMUSZAJĄCYCH na nim ślepe posłuszeństwo. Dlaczego to robią? Przede wszystkim dlatego, że TAK właśnie robili im ich rodzice (tłumacząc to "miłością") lub tez dlatego, że sami są rodzicami i ponieważ nie nauczono ich na czym polega miłość i szacunek wobec dziecka, ponieważ nie umieją z dzieckiem rozmawiać i tłumaczyć mu swoich wyborów - kończą na wymaganiu ślepego posłuszeństwa.

    Nie zgadzam się też z dwoma ostatnimi zdaniami Twojej wypowiedzi. To nie dziecko powinno się zmieniać (nawet jako już osoba dorosła), to nie dziecko też powinno dźwigać konieczność przepracowywania skutków zachowań rodziców w dorosłym życiu. To RODZICE mają zadanie do odrobienia. I jedynym sposobem zmienienia tej sytuacji jest rozmawianie o tym, łamanie tabu związanego z 4. przykazaniem.
    Też uważam, że życie nie jest sprawiedliwe. Ale dla mnie nie jest to wytłumaczeniem dla tego, aby ludzie zachowywali się niesprawiedliwie. To dwie różne sprawy.
    Po to właśnie założyłam tego bloga i po to własnie głośno mówię o problemie: by ofiary takich zachowań w końcu poczuły wsparcie, ale jednocześnie po to, żeby NIE BYŁO ZGODY (usankcjonowanej odgórnie) na krzywdzenie dzieci przez rodziców w imię chorej zależności. Popieranej boskimi przykazaniami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ten tekst. Bardzo długo czułam się na tym świecie sama z moim poglądem na to cholerne przykazanie. Możesz sobie wyobrazić, jakie znaczenie miało ono w tzw. porządnej, chrześcijańskiej rodzinie.
      Oczywiście porządenj tylko na zewnątrz, bo patola była skrzętnie ukrywana w murach naszego mieszkania.
      Według matki jestem NIEWDZIECZNA. Matka = święta krowa. Nienaruszalny autorytet.
      Chciałabym móc to zmienić. Gdybym miała moc zmienić jedną kwestię tu na tej Ziemi, to byłaby to ta - zrzuciłabym rodziców z piedestału.
      Chciałabym się poświęcić tej idei w życiu - krzewieniu świadomości w społeczeństwie na ten temat. To jest nadal tabu zakrzykiwany zawsze jednym zdaniem: "Ale to Twoja matka!!!". I na tym kończy się dyskusja.
      Jeszcze raz dziękuję za Twoje spostrzeżenia. Pozdrawiam.

      Usuń